Piórem Feniksa
forum stowarzyszenia młodych pisarzy
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja   ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 


Dzień z życia założycieli Hogwartu - Lena vs Corvus

 
Napisz nowy temat   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Piórem Feniksa Strona Główna -> Spiżarnia karczemna
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat

Autor Wiadomość
Euverris H'ané
Alabastrowy Moderator



Dołączył: 05 Sty 2009
Posty: 389
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pon 13:19, 13 Kwi 2009    Temat postu: Dzień z życia założycieli Hogwartu - Lena vs Corvus

Lena vs Corvus
Forma: proza
Tematyka: "Dzień z życia założycieli Hogwartu"
Długość: 5 stron A4, Georgia 12
Termin: 13 kwietnia 2009
Wymogi specjalne: opowiadanie fan fiction


Dla przypomnienia:
8. Rozjemcy mają obowiązek obszernie wypowiedzieć się na temat każdej z broni i przyznać według własnego uznania talenty (z puli wynoszącej 15), tłumacząc przy tym dosadnie każdą swoją decyzję, odczucia, dodając wskazówki i uwagi, na koniec zaś jeszcze podsumowując. Talenty przyznawane są w kategoriach:
- Pomysł (do dyspozycji 5 talentów dla obydwu stron)
- Styl (do dyspozycji 5 talentów dla obydwu stron)
- Realizacja tematu (do dyspozycji 1 talent dla obydwu stron)
- Ogólne wrażenie (do dyspozycji 4 talenty dla obydwu stron)
Talenty muszą zostać przyznane, niezależnie od tego, czy, zdaniem Rozjemcy, twórca broni zasłużył, czy też nie.






Tekst A
Bitwa się zbliżała.
Wojska szkockie zgromadziły się tłumnie pod Monzievaird, oczekując przybycia przeciwników. Kilkunastotysięczna armia z lotu ptaka przypominająca wysypisko mrówek szykujących się do bitwy przeciwko wrogiemu wrogowi naturalnemu. Dowodzący nimi Kenneth Trzeci siedział dumnie na swym wierzchowcu, wypatrując nieprzyjacielskiej chorągwi i co jakiś czas wydając rozkazy dowódcom przeróżnych oddziałów.
Świt się zbliżał, a wraz z świtem bitwa.
Okolica była piękna, zbyt piękna, by można było bezprawnie zalać soczyście zieloną trawę czerwonawą krwią. Zbyt piękna, by jakiś zbłąkany miecz mógł bezpardonowo wbić się w ziemię, zostawiając po sobie wąską szczelinę. Zbyt młoda, by sprzeciwić się zbliżającej się śmierci. Zbyt słaba, by udźwignąć ciężar przyszłych poległych.
Roztaczające się na wschodzie góry sięgały ku szaremu niebu, przypominając orszak zwyczajnych obserwatorów - obserwatorów, którzy przybyli, by oglądać zniszczenie. Na zachodnie roztaczał się las, którego starodrzewy dopiero co puszczały pąkami. Wszędzie, gdzie okiem sięgnąć, widniał pejzaż niczym z płótna obrazów najznamienitszego malarza.
Bitwa była coraz bliżej.
Ledwie łuna wschodzącego słońca wychyliła się zza horyzontu, a już przysłoniły ją wrogie oddziały, wylewające się tłumnie na ogromną polanę.
Bitwa przybyła. Śmierć przybyła. Zwycięstwo przybyło.
Pierwszy dźwięk trąbki ledwo przebił się do uszu zmartwiałych wojowników, ale i to wystarczyło. W ich sercach ponownie zagościła nadzieja - ileż takich potyczek mieli za sobą? Kolejnym dźwiękiem był tylko morderczy okrzyk, gdy obydwie armie pędziły na siebie z wyciągniętym orężem.
W całym tym zamieszaniu nikt nie zauważył obecności pewnej ważnej dla króla osobistości.


Czwórka Wspaniałych, jak nazywano ich w późniejszych czasach, stała u rogu lasu z oczami wbitymi w rozgrywające się wydarzenia. Obserwatorzy. To nie góry nimi były.
Stały tam dwie kobiety i dwóch mężczyzn. Pierwsza z nich, o niedługich czarnych włosach, uśmiechała się delikatnie, chłonąc każdy widok, każdy odgłos, każdą śmierć. Zdawała się być pochłonięta w najwyższym stadium zainteresowania, jakby nic nie mogło odwieść jej uwagi od trwającej bitwy. Wyróżniała się ostrymi rysami twarzy i twardym spojrzeniem, nieulękłym pod widokiem pierwszych śmiertelnych ofiar tracących swe życie w makabryczny sposób, w makabrycznym momencie. Poły kruczoczarnej sukni Roweny Ravenclaw drgały lekko w powiewie wiatru, natomiast jej długa peleryna w takim samym kolorze powiewała za nią, muskając pnie pierwszych drzew.
Druga kobieta była jasną blondynką z bladą cerą i nieco pulchną twarzą. Co jakiś czas wzdrygała się, gdy jej oko wyłapywało mordercze sceny, upadające ciała bez głów i wyginających się pierwszych poległych błagających o pomoc. Gdyby nie to, że reszta zabroniła komukolwiek interweniować w losy tej bitwy, już rzuciłaby się na pomoc ze swoją magią. Wyciągnęłaby różdżkę i pomogła tym, którym mogła pomóc, a ulżyła tym, którym uzdrowienie nic nie pomoże. Gdyby nie to, że reszta zabroniła komukolwiek interweniować w losy tej bitwy...
Trzecim z obserwatorów był mężczyzna o długich czarnych niczym noc włosach spadających kaskadami ku dołowi. Jego blada, niemalże biała cera, wyróżniała się na tle ciemnych drzew za jego plecami. Sam jego wzrok był iście przerażający – patrzył na bitwę z wyraźną uciechą i swego rodzaju politowaniem dla mugolskich wojowników; przecież on, potężny czarnoksiężnik, zna dużo łatwiejsze sposoby odbierania komukolwiek życia. Jedno machnięcie różdżką, jeden gest, dwa wypowiedziane słowa… i po wszystkim. Bezwładne ciało wyginało się wtedy w łuk i upadało na ziemię, patrząc w górę niewidzącymi oczyma. Ten właśnie widok najbardziej cieszył Salazara Slytherina.
Ostatnim był również mężczyzna z bujną grzywą brązowych kosmyków, swym wyglądem sprowadzając skojarzenia na grzywę lwa. Mężczyzna ten miał w sobie wiele z władczości tego zwierzęcia – dumna postura, uniesiony wysoko podbródek, twarde spojrzenie czekoladowych tęczówek. Trzymał w dłoni miecz wysadzany w rękojeści rubinami, a na samym orężu widniało imię jego władcy. Godryk Gryffindor.
Wpatrywali się w milczeniu w bitwę, nie robiąc nic innego, tylko obserwując. Wyglądali niemal, jakby czegoś oczekiwali. Złudne wrażenie, że oczekują na jakieś ważne wydarzenie było niemal namacalne, niemal naturalne.
Pochłonięci obserwacją nie zauważyli, jak z lasu za nimi wychodzi umięśniony człek i podchodzi do nich, jak gdyby nigdy nic. Z pewnością nie był czarodziejem – nie miał na sobie naturalnej dla tych osób szaty, tylko wdzianą blaszaną zbroję, która podzwaniała cicho przy każdym ruchu. Ten dźwięk zwrócił na niego uwagę Godryka, mężczyzny-przywódcy.
Widząc zbliżający się ku niemu czubek miecza, widząc wskazujący na niego kryształ wczepiony w długą czarną laskę, widząc dwie różdżki wycelowane w jego pierś, zaniemówił. Przez chwilę oddychał niespokojnie, przez głowę przebiegło mu tysiące myśli, wśród których głównie łajał samego siebie za głupotę – co za idiota, w końcu, podchodzi bezpardonowo do czwórki czarowników? – a potem uniósł ręce ku niebu, wyraźnie pokazując, że nie ma wrogich zamiarów.
- Przybyłem z prośbą – wydukał cicho.
Mimo wyraźnego strachu wojownika, w jego tonie dało wyczuć się pewien rodzaj władczego tonu, tonu, który zwykle towarzyszył komuś wysoko postawionemu. Komuś bogatemu.
Szlachcic?, pomyślała Helga, opuszczając powoli różdżkę.
Łotrzyk?, przemknęło przez głowę Slytherinowi, który jedynie nieznacznie pochylił swą laskę.
Król?, spytał sam siebie Godryk, wbijając swój miecz w ziemię.
Ktoś spokrewniony z królem, odparła niemo Rowena, nie opuściwszy różdżki ani o cal.
- Czego chcesz? – spytał Slytherin donośnie, a diament osadzony na jego lasce zamigotał w ciemności jaskrawozielonym blaskiem.
Mężczyzna cofnął się z przestrachem, ale nie spuścił wzroku z twarzy czarnoksiężnika. Przez chwilę wahał się, jak ubrać swą prośbę – ba, żądanie! – w słowa, kiedy doznał przedziwnego uczucia. Przez głowę przeleciało mu milion własnych wspomnień, mimo że nie miał żadnego zamiaru o nich pomyśleć. Kołysanki matki, lekcje wojaczki, wpatrywanie się zazdrośnie w kuzyna, łajanie go przez ojca a w końcu i powód, dla którego zrezygnował z uczestniczenia w ważnej dla króla Szkocji bitwie – a przynajmniej w jej początku.
- Ach! Zazdrośnik! – wykrzyknął Salazar, parskając pogardliwym śmiechem. Mężczyzna spojrzał z obawą w jego oczy i natychmiast utonął w ich ciemnej próżni. Zdawało mu się, że widzi w nich odblaski swoich wspomnień. Czyżby… czyżby ten czarownik ośmielił się wtargnąć do jego umysłu?
- Tak, ośmielił się – rzucił Slytherin, znów uśmiechając się kpiąco. – I jak najbardziej rozumiem twe żądanie, Malcolmie Drugi.
W powietrzu dało się słyszeć cichy syk: to Rowena skrzywiła się, gdy tylko jej sojusznik wypowiedział imię przybysza.
- Malcolm Drugi? Kuzyn króla? – wyszeptała przez zaciśnięte wargi, po czym obrzuciła mężczyznę takim spojrzeniem, jakby się go brzydziła. – Dlaczego zatem nie bierze udziału w bitwie i nie wspomaga swego kuzyna, tylko pałęta się po obrzeżach i rozmawia z nieznajomymi?
- Bo nienawidzi króla i chciałby go pozbawić władzy – odparł spokojnie Slytherin.
Mięśnie szyi Godryka spięły się: Gryffindor nienawidził oszustów. Nienawidził wszystkich, którzy podstępem stawali się władcami. Nienawidził dwulicowości… oszustwa.
- I ty chcesz mu w tym pomóc?! – wzburzył się, wyciągając jednym ruchem swój miecz z ziemi, jednak nie wycelował go w żadnego z nich: ani w Malcolma Drugiego, ani w Salazara Slytherina.
- Salazarze… - jęknęła cicho Helga, po raz pierwszy zabierając głos w tej dyskusji.
Slytherin zignorował ją.
- Nie możemy otwarcie mieszać się w losy ludzkości, a tyle razy nas kusiło, Godryku! Teraz możemy pomóc napisać nową historię… Cóż to by była za zabawa – stać się prowokatorem wydarzeń, które mogą wstrząsnąć całą Szkocją! A może i nawet nasz drogi przyjaciel, Malcolm, odwdzięczy się nam w przyszłości i zniesie prawo nakazujące palenie czarownic i czarowników?
- Tak… tak, co tylko rozkażesz! – zapewnił gorączkowo Malcolm. Ręce mu się pociły, nawet po czole spływała samotna strużka potu. Był tak blisko, tak blisko tego, o czym marzył przez całe swoje życie. Tak blisko zdetronizowania swego pokracznego kuzyna i samemu objęcia władzy w Szkocji. Być może nawet zdoła dać początek nowej dynastii?
- Niegłupie – przyznała Rowena, acz z niechęcią. Niewyjaśniona niczym niechęć do płaszczącego się przed nimi mężczyzna walczyła z ciekawością; co się stanie, gdyby…? Co nadejdzie, jeśli…? Czy ich „pomoc” mogłaby ściągnąć na Szkocję następstwa, może okaże się nawet pomocna dla kraju? I może rzeczywiście przestaną palić ich braci i siostry, może ich sytuacja znacznie się poprawi?
Może w przyszłości nie będą musieli się ukrywać?
- Roweno! Naprawdę tak sądzisz? – oburzyła się Helga.
Ona, co prawda, chciałaby wmieszać się w bitwę, ale nie w taki sposób! Chciałaby nieść pomoc, ulgę i otuchę dla poległych! Ale jeśli… jeśli ich „nowy przyjaciel”, jak to kurtuazyjnie nazwał mężczyznę Salazar, odwdzięczy im się w taki sposób, w jaki Slytherin przewidywał? Być może to pomoże o wiele bardziej, aniżeli jej troska o niemagicznych osobników – troska, której nigdy ani Salazar, ani Gryffindor, ani nawet Rowena nie mogli pojąć.
- Zabawne – uznał Godryk, jednak teraz wpatrywał się w Malcolma Drugiego ze swego rodzaju rozbawieniem. Był dla niego bezwartościową marionetką, którą, jak marionetką, łatwo manipulować. W przyszłości mógłby wmieszać się w losy Szkocji o wiele częściej i o wiele bardziej skutecznie.
Przez chwilę panowała cisza. Czwórka czarowników myślała intensywnie, mimo że decyzja została już podjęta na samym początku przez Salazara, a oni po prostu musieli się z nią zgodzić. Wszak byli zawsze zgodną czwórką, w której nigdy nie pojawiały się żadne waśnie, żadne spory.
Helga chciała zniesienia prawa do palenia czarownic, co pomogłoby ocalić tysiące, jeśli nie miliony istnień. Rowena chciała pomóc Malcolmowi z czystej ciekawości, co też stałoby się potem. Gryffindor szukał korzyści dla samego siebie i jego władczej natury. Slytherin… cóż, nikt nigdy nie wiedział, co kierowało Slytherinem. Może po prostu chciał się zabawić?
- W jaki sposób mamy ci pomóc? – spytał w końcu Gryffindor, uśmiechając się zdawkowo i tajemniczo. W sposób, który budził w Malcolmie przerażenie, trwogę, strach…
- Nie wiem… jesteście czarownikami, jesteście wszechmocni! Ja chcę… ja chcę tylko zabić swojego kuzyna, zabić go i jego bezwstydnego syna, a potem samemu zająć się Szkocją! – krzyknął, a w jego słowach nagle zabrzmiała moc, zapał, swego rodzaju rozgoryczenie i szaleńcze podniecenie.
Przez chwilę znów zapanowała cisza, przerywana tylko gniewnymi okrzykami bojowymi, szczękiem metalu uderzającego o metal, wrzaskami konających. Nikt z pięciu tu obecnych nie zwracał uwagi na rozgrywającą się w dole rzeź – bitwę, która zawsze rzezią była.
- Rzecz w tym, Malcolmie, że wcale nie jesteśmy wszechmocni – przemówiła łagodnie Helga. Rowena wzdrygnęła się nagle, a jej twarz rozjaśnił radosny uśmiech: jak zawsze, kiedy do jej głowy wpadł jakiś szaleńczo interesujący plan. Szaleńczo interesujący dla niej, oczywiście.
- Możemy zakląć twój miecz, rzucając na niego zaklęcie naprowadzające, niszczące i wzmocnić je zaklęciem uśmiercającym – rzuciła na jednym wydechu.
Slytherin uśmiechnął się z zadowoleniem. Właśnie w takich sytuacjach liczył na Rowenę: nie uśmiechało mu się bowiem wkroczenie na pole bitwy i zabicie króla jednym machnięciem różdżki, kiedy każdy na niego patrzył i kiedy każdy miał prawo rzucić go na stos.
- Podaj swój oręż – rozkazał Godryk, wyciągając dłoń. Na jego palcu zalśnił sygnet z osadzonym w środku rubinem.
Malcolm jak najszybciej wyciągnął z pochwy miecz i podał go Gryffindorowi, starając się nie pokazywać, jak bardzo zdenerwowany jest. Otarł dłonią spocone czoło.
Powietrze przeszyły jeżące na głowie włosy Malcolma. Nieznanym mu sentencjom towarzyszyły świsty przelatujących świetlnych grotów i rozbłysk jego własnego miecza, gdy tylko grot trafił w klingę.
Po zaklęciu jego broni, Godryk podał mu ją, uśmiechając się złudnie uprzejmie. Malcom skłonił się z nabożną czcią i, nie oglądając się za siebie, popędził w dół.
- Wisisz nam przysługę – powiedział Slytherin chłodnym, kpiącym tonem, mimo okrzyków w dole doskonale przez Malcolma słyszany.
- To z pewnością można uznać za bezpardonowe mieszanie się w losy mugoli – uznała Rowena, chowając za pazuchę swą różdżkę. Helga jedynie kiwnęła głową i odważyła się uśmiechnąć radośnie.
- Myślicie, że przestaną palić czarownice? – spytała wesoło, wpatrując się z nadzieją w twarz Salazara. Ten jedynie parsknął cicho.
- Nie będzie miał wyboru.


Bitwę wygrali Szkoci, ale jakim kosztem?
Ich król został bestialsko zamordowany. Co było jeszcze większą plamą na honorze ich kraju, został zamordowany nie przez przeciwnika, ale przez własną rodzinę, w której żyłach płynęła ta sama krew. Wielu widziało, co kuzyn ich ukochanego przywódcy zrobił, ale same słowa nie wystarczały, by czemukolwiek zapobiec. To właśnie Malcom Drugi, zabójca Kennetha Trzeciego, został nowym królem Szkocji. Nowym, znienawidzonym królem Szkocji.
Wojownicy pamiętali, jak Malcom Drugi zbiegał ze zbocza, wymachując swym mieczem. Wojownicy pamiętali, że myśleli tylko o tym, że kuzyn przywódcy wreszcie przybył im pomóc. Wojownicy pamiętali niewiele.
Gdy tylko Malcolm Drugi dopadł ich orszaku i podbiegł do króla – króla, który przywitał go uniesieniem ręki – jego klinga sama trafiła w koński tułów zwierzęcia, na którym Kenneth Trzeci siedział i wydawał polecenia. Wierzchowiec parsknął i zaczął wierzgać się, a przywódca spadł z niego, by chwilę później jego głowa odleciała w bok, a samo ciało opadło bezwładnie u stóp Malcolma.
Bestialski czyn, bratobójstwo, morderstwo.
Syn króla, Giric, rzucił się z rozpaczliwym wrzaskiem na mężczyznę, jednak zginął, nim zdołał podnieść miecz. Nikt nie wiedział, jakim sposobem Malcolm Drugi tego dokonał – w końcu nigdy nie był zbyt dobry w wojaczce, co widać było niemal na wszystkich jego lekcjach.
Wojownicy pamiętali zbiegającego Malcolma. Wojownicy pamiętali śmierć króla. Wojownicy pamiętali gorzki smak wygranej. Wojownicy pamiętali niewiele.
W późniejszych czasach Malcolm Drugi zniósł prawo nakazujące palenie kobiet i mężczyzn podejrzanych o uprawianie czarów. Przyniósł czarodziejskiej społeczności Szkocji odetchnienie, wspaniałą ulgę.
I nikt nigdy nie przypuszczał, że historię tę ukształtowali milczący obserwatorzy sprzed lasu.



Tekst B
Noc. Hogwart pogrążony był w ciemnościach, a otaczająca go cisza nadawała mu idyllicznego nastroju. Żaden szmer nie przeszkadzał jego mieszkańcom otulonym czułymi ramionami Morfeusza. Żaden, prócz odgłosu przyspieszonych kroków. Trzy postacie, których czarne szaty zlewały się w szaleńczym biegu z ścianą korytarza, pędziły ile sił w nogach.
- Harry, to nie jest dobry pomysł – szepnęła zdyszana Hermiona, gdy stanęli przed marmurowym gargulcem.
- Daj spokój, Hermiono, nigdy więcej nie przytrafi nam się taka szansa! - Ron podparł się o ścianę i wyrównał oddech.
Wysoki, czarnowłosy chłopak w okrągłych okularach spojrzał na dwójkę przyjaciół, po czym westchnął głęboko.
- Ron ma rację – rudzielec wyszczerzył się do Harry'ego. - Nigdy więcej nie przydarzy nam się taka szansa.
- Ale to nie oznacza, że musimy dopuścić się przestępstwa! - zaoponowała Hermiona z groźnym błyskiem w oku. Zanim którykolwiek zdołał jej odszczeknąć, wypaliła szybko nerwowym szeptem: - To, że profesora Dumbledore'a nie ma i że znamy hasło do jego gabinetu, nie zmienia niczego! Harry, uważam, że nie powinniśmy się w to pakować.
- Nikt cię do tego nie zmusza – syknął Ron z złośliwym uśmieszkiem. - Idź. Do SUMów się ucz.
- Przynajmniej ja się... - zaczęła Hermiona, splatając ręce na piersi.
- Przestańcie! – Harry spojrzał na nich karcąco. - Pałeczki lukrecjowe.
Kamienny gargulec otworzył im przejście do gabinetu dyrektora, a chwilę później już klęczeli w okrągłym pomieszczeniu, w małym kole, na środku którego leżała stara wyświechtana Tiara Przydziału.
- A więc chcielibyście, uczniowie, posłuchać opowieści o czwórce Założycieli Hogwartu? - rondel kapelusza rozchylił się, tworząc prowizoryczne usta, a z jego środka wydobył się zaintrygowany głos.
Wszyscy zgodnie pokiwali głowami. Hermiona, nadal niezdecydowana, to ściskała palce na skraju swojej szaty, to je rozluźniała.
- Zaraz jej mózg eksploduje... – szepnął Ron do Harry'ego, a temu lekko zadrgały. - Patrz, już jej się z uszu dymi.
- Ron, ty parszywy... - zaczęła Hermiona, jednak tym razem to Tiara Przydziału przerwała jej podniesionym głosem.
- To było tyle wieków temu, gdy jeszcze byłam młoda, a zamkiem rządziło czworo pięknych i zdolnych...

*

Imponujący swą wielkością zamek odcinał się czernią na tle granatowego nieba usłanego milionami błyszczących gwiazd. We wszystkich oknach paliło się jasne światło. Z otwartych na oścież drzwi głównych dopływał wesoły gwar i kojące melodie mieszające się z podniesionymi głosami. W poręczach schodków prowadzących do tych drzwi tkwiły małe pochodnie.
W sali wejściowej było sporo ludzi ubranych w jednakowe czarne szaty; sporo dzieci, które nie mogły sobie liczyć nawet dwunastu lat. Każdy z nich miał na policzkach te same wypieki; każdego oczy błyszczały z ekscytacji. W Wielkiej Sali było pięć stołów: cztery ustawione równolegle i jeden naprzeciw im, jakby na lekkim marmurowym podeście.
Cztery stoły były prawie całkowicie zapełnione; na drewnianych ławach siedzieli mali osobnicy i szeptali między sobą, co przypominało dźwiękiem trzepot milionów motylich skrzydeł w letni dzień. Przy piątym stole stały tylko cztery krzesła przypominające dla złudzenia trony. Pierwszy ''tron'' był równie piękny jak pozostałe, ale na szczycie jego oparcia wyrzeźbiony był borsuk. Na drugim było to wąż, na trzecim gryf, a na czwartym orzeł.
Na każdym z przepięknych krzeseł siedział jeden z Założycieli Hogwartu. Przyglądali się oni z dumą swoim pierwszym uczniom. Pierwszym uczniom Hogwartu.

- Szkoła Magii i Czarodziejstwa Hogwart, to pierwsza magiczna uczelnia w Anglii – powiedział wzmocnionym magicznie głosem Godryk Gryffindor. Stał dumny i wyprostowany, omiatając bystrym wzrokiem każdego z osobna; do każdego dochodził jego głęboki głos. - Uczelnia, która da początek nowej erze. Ale nie o tym mowa, czcigodni! Najważniejsze jest dla was to, iż wy pierwsi macie okazję zamieszkać w tych magicznych murach!
- Po uczcie, która, mam nadzieję, nasyci was, moi drodzy, zostaniecie przydzieleni do Domów – Rowena Ravenclaw mówiła spokojnie, ale nie umiała ukryć podniecenia, które było widoczne na jej przepięknej twarzy. Ona także ekscytowała się tym dniem. - Bowiem nie będziecie wszyscy w jednej grupie. Każdy z was... Każdy z was ma jakieś talenty, każdy ma odmienną osobowość, charakter, a my jesteśmy po to, by wyostrzyć je, a pozbyć się wad. Każdy jest inny i dlatego zostaniecie rozdzieleni do poszczególnych, jak już mówiłam, Domów. Jest ich cztery, a nazywają się...
W słowo weszła jej Helga Hufflepuff:
- Hufflepuff! Ravenclaw! Gryffindor! Slytherin! – oświadczyła, a na sali wybuchły oklaski.
Założyciele zgodnie skłonili głowy. I nawet, gdy rozdzielali swoich nowych uczniów do Domów, na twarzy każdego z nich błąkał się uśmiech. Uśmiech, którego powodem było dla każdego co innego.

*

- To był pierwszy dzień. Dzień otwarcia Hogwartu, tak? - spytała Hermiona z wypiekami na twarzy.
Z rozchylonego rondla Tiary wydobyło się potwierdzające mruknięcie pełne satysfakcji z tego, że zdołała kogoś zaciekawić swoją historią.
- Na Merlina... Wyobrażacie to sobie? - Hermiona spojrzała na Harry'ego i Rona z szaleńczym błyskiem w oku. - Wyobrażacie sobie stanie przy Założycielach Hogwartu? To niezwykle interesujące!
- ''To niezwykle interesujące'' – zadrwił Ron naśladując głos Hermiony. - A kto niby mówił ''Harry, to nie jest dobry pomysł!''?
Hermiona zignorowała go i z tą samą pasją na twarzy zwróciła się bezpośrednio do Harry'ego:
- Harry, powiedz, że to ciekawe!
Jednak Harry był myślami w Hogwarcie sprzed wieków, więc nie mógł jej usłyszeć.
- I co było dalej? - spytał Ron, a zaraz skrzywił się lekko. - Goście rządzili Hogwartem, aż w końcu ten dureń Slytherin...
Tiara przytaknęła, a później jakby odchrząknęła (''Ale przecież nie ma czym odchrząkiwać'', pomyślał Harry) i kontynuowała:
- Założyciele pełnili swe powołanie w szkole przez wiele, wiele lat. Żyli w wzajemnym szacunku, zgodzie i spokoju. Każdy miał swój Dom, każdy nauczał tego samego, jednocześnie dbając o to, by ci, którymi się opiekowali wyrośli na porządnych ludzi. I wydawać by się mogło, że taka sielanka będzie trwać wiecznie... o ile wieczność miała dla nich nieco inne znaczenia. Jednak do ich kręgu wkradło się zło.
Ron syknął cicho, co zabrzmiało dziwnie podobnie do ''Slytherin''.
- Tak, chłopcze, zło zamieszkało w Salazarze Slytherinie. Slytherin od pewnego czasu stał się cichszy, zamknięty w sobie, spędzał całe godziny w swojej komnacie i nikt nie wiedział, czego tak naprawdę naucza na swoich lekcjach. Ślizgoni też chodzili wtedy strasznie przybici, jednak po jakimś czasie zaczęli obnosić się ze swoją przynależnością do Domu Węża z chorobliwą obsesyjnością. Trójka pozostałych Założycieli zachodziła w głowę, co takiego mogło się wydarzyć. Rowena Ravenclaw, która w tamtym czasie żywiła do Slytherina uczucie nieco bardziej namiętne uczucie niż przyjaźń, próbowała z nim porozmawiać...

*

Dwójka ludzi ubranych w długie, czarne szaty stała na skalistym klifie wznoszącym się nad brzegiem oceanu – tu, na samym krańcu ziemi, nieba i oceanu. Wpatrywali się w przepaść u swoich stóp, obserwowali białe bałwany roztrzaskujące się o wystające skały na brzegu. Stali, spokojnie niczym posągi, milczący niczym duchy.
W końcu kobieta o kruczoczarnych włosach odezwała się głuchym głosem:
- Nikt nie wie, co się dzieje. - Rowena Ravenclaw sięgała wzrokiem ponad oceanem. - Martwimy się. My, uczniowie. Od pewnego czasu zachowujesz się dziwnie, Salazarze.
Szmaragdowe oczy Slytherina błyszczały jak zwykle, gdy lustrował wzrokiem Ravenclaw. Wyciągnął rękę w kierunku jej dłoni i ujął ją delikatnie. Rowena skierowała na niego wzrok. Jej brązowe oczy wpatrywały się w te szmaragdowe, próbując odgadnąć, co siedzi w głowie Salazara. Dosłownie.
Slytherin zaśmiał się cicho.
- Tylko próbowałam... – westchnęła kobieta, a na jej wargach błąkał się smutny uśmiech.
- W legilimencji nie masz sobie równych, kochanie – żachnął się Slytherin. - Ale...
- Ale twoja bariera jest nadal za mocna, owszem. - Dokończyła za niego. - Jednak nie odbiegajmy od tematu, przyjacielu.
Slytherin splótł ręce na piersi. Nie odrywał przy tym wzroku od towarzyszki, jednak ten stał się nagle śmiertelnie poważny, podobnie jak wyraz jego twarzy.
Przez chwilę świdrowali się przygniatającymi spojrzeniami.
- Chcę... Ba!, żądam większej selekcji uczniów. Będziemy nauczać tylko czarodziejów czystokrwistych. Żadnych szlam.

*

Tup, tup, tup.
Tupot obcasów butów odbijał się głuchym echem po kwadratowej, obszernej komnacie. Helga Hufflepuff - wysoka kobieta z gęstymi brązowymi włosami sięgającymi brody, i o ciepłych, brązowych oczach - omiotła wzrokiem pomieszczenie; ogromne łóżko z białym baldachimem, masywne biurko, stosy ksiąg piętrzące się w kątach pokoju, pełne przepychu krzesło przypominające tron, które stało obok dwuskrzydłowego okna.
Helga Hufflepuff przechadzała się szybkim krokiem po swojej komnacie, ściskając nerwowo w dłoni różdżkę, a długa suknia w odcieniu miodu wlokła się za nią na podłodze. W końcu, wiedząc, że chód nie ukoi nerwów, oparła się rękoma o parapet i wyjrzała za okno; błonia ziały pustkami. Pochwalając w myślach pomysł Roweny, aby wysłać uczniów na parę dni do Bułgarii na doroczne Rozgrywki Czarodziejów, uchyliła lekko jedno skrzydło okna. Poczuła na lekko zarumienionej twarzy szczypiący chłód powietrza. Obserwując zachód słońca, które roztaczało różowawo-pomarańczową łunę nad horyzontem, pogrążyła się w smętnych rozmyślaniach.
Ona nie pragnęła selekcji uczniów. Ba! Aż rwała się do tego, aby przyjąć różnorodnych w charakterze uczniów; sprytnych czy mądrych, odważnych czy tchórzliwych – wszystko jedno. Liczyło się tylko to, aby stworzyć z nich prawdziwych czarodziejów, poskramiaczy różdżek. Dobrych ludzi.
Jednak od zawsze byli we czwórkę. Czwórka czarodziejów założyła Hogwart, czwórka miała nim rządzić aż po kres swojego życia. Czwórka ludzi, którzy zgadzali się niemal we wszystkim. Do czasu... Właśnie. Jak to możliwe, że po tylu latach wspólnego zrozumienia i zgody, do kręgu przyjaźni wkradło się zło w swej najczystszej postaci?, rozmyślała Helga. Jak możliwe jest to, że już niedługo Godryk miał zmierzyć się w decydującej walce ze Salazarem? Jak możliwe jest to, iż niedługo ten drugi opuści mury zamku na zawsze?
Obracając powoli głowę, zerknęła na tarczę zegara wiszącego na ścianie obok łóżka.
Piąta czterdzieści pięć.

*

Stuk, stuk, stuk.
Rytmiczny dźwięk paznokci zderzających się z złotym oparciem krzesła przerywał aksamitną ciszę, w której utonęła komnata Roweny Ravenclaw. Sama Rowena – wysoka, szczupła kobieta o kruczych lokach, które spływały kaskadami na jej smukłe ramiona, o brązowych oczach i w ozdobnej, bladoniebieskiej sukni z gorsetem – siedziała na ozdobnym krześle, które dla złudzenia przypominało tron, wystukując palcami hipnotyczny rytm.
Obok, na srebrnej żerdzi, brązowy orzeł przyglądał się się, przekrzywiając głowę jakby wiedział co nęka jego panią. Ptak przypatrywał jej się mądrymi oczyma, ale ona ignorowała jego spojrzenie, wbijając uparcie wzrok w swoje dłonie.
Czy to jest konieczne?, spytała siebie w myślach, szukając rozpaczliwie jedynego argumentu, który zdołałby jeszcze to wszystko odkręcić. Czy istnieje jakakolwiek rzecz, która mogłaby ich znów połączyć w wiecznej przyjaźni, zgodzie i szacunku? Czy można jakoś przekonać Salazara, że nie tylko czystokrwiści czarodzieje mają prawo do nauki magii?
Marne były na to szanse, choć Rowena uparcie szukała w głowie jakiegoś argumentu.
Przestań, powiedziała sobie, przecież wiesz, że to konieczne. Że tak trzeba. Że, aby nie dopuścić to większej katastrofy, Slytherin musi odejść. Musi, a to jak bardzo go kocha niczego nie zmienia.
Tak, kochała przyjaciela, jednak jego ambicje zmuszały ich do podjęcia takiej decyzji. Zdaniem Godryka, Salazar mógł odejść z własnej woli, ale ten drugi twierdził, że zrobi to tylko wtedy, gdy Godryk pokona go w walce. Rękawica została rzucona, a duma Gryffindora nie pozwoliła mu jej nie podnieść.
Rowena Ravenclaw podniosła się z krzesła i podeszła do łóżka, a tupot jej obcasów zastąpił stukot paznokci. Spod łóżka wyjęła średniej wielkości drewnianą skrzynkę. Jedyną jej ozdobą był orzeł o dumnym spojrzeniu, wyrzeźbiony na pokrywie, ale też i złota kłódka, strzegąca tajemnic skrzyni. Rowena zdjęła z szyi medalion w kształcie klucza, po czym wsunęła go do kłódki. Lekko zgrzytnęło. Wieko się otworzyło, a Ravenclaw szybkim ruchem porwała delikatny, srebrny diadem i włożyła go sobie na głowę.
Co ma być to będzie, pomyślała, czując nieprzyjemny ucisk w żołądku. Zerknęła na złoty zegarek na swoim przegubie.
Piąta pięćdziesiąt.

*

Świst.
Jeszcze jeden ruch, jedna smuga jasnego światła przecięła powietrze, uderzyła o ogromne lustro i rozprysła na wszystkie strony. Powtórka. I jeszcze raz, i jeszcze raz...
Godryk Gryffindor – rosły i umięśniony mężczyzna z gęstymi, lśniącymi brązowymi lokami, o oczach tak jasnych, że niemal przezroczystych, z wystającymi kośćmi policzkowymi oraz w długiej, czarnej szacie w blado-czerwone iskry – ściskał kurczowo różdżkę w ręku, która drżała lekko, gdy z końca drewnianego patyka wystartowało kolejne zaklęcie.
Wsunąwszy różdżkę do kieszeni szaty, odetchnął głęboko i starł krople potu z wysokiego czoła. Omiótł wzrokiem swą komnatę, jednak nic nie przykuło jego wzroku. Nic nie miało go przykuć. Musiał się skoncentrować na czekającej go walce, jednak każda komórka jego ciała wykrzykiwała ku niemu, że źle robi. Że nie należy walczyć... z przyjacielem.
Ale czy on jest nadal moim przyjacielem?, spytał sam siebie. Czy może nim być, pragnąc czegoś tak obrzydliwego? Czy on sam potrafi obdarzyć przyjaźnią istotę, którą kieruje tylko chciwość, rasistowskie poglądy i własne widzimisie? Czy może pozwolić Slytherinowi zostać? Tak, może... ale jaką ceną? Ilu mugolaków miało nie nauczyć się korzystania z swoich niesamowitych zdolności, tylko dlatego, że jednemu Założycielowi zależało ponad wszystko na czystości krwi?
Godryk Gryffindor, z pozoru twardy, konsekwentny i najodważniejszy Założyciel Hogwartu, wzdrygnął się na samą myśl o tym, że mógłby pozwolić komukolwiek na zrobienie czegoś takiego. Jednak mimo to czuł, że pocą mu się dłonie, czuł ten złośliwy ucisk w żołądku, czuł ten tępy ból w głowie, czuł, że niedługo może mu zabraknąć powietrza w płucach... Bo tym razem nie miał stanąć przed łotrem. Miał walczyć z istotą, z którą zgadzał się przez tyle lat nawet w snach. Miał walczyć z człowiekiem, który przyczynił się do stworzenia Hogwartu. Miał walczyć z przyjacielem. Bo jeśli tego nie zrobi, tamten może zniszczyć wszystko, nad czym pracowali razem szmat czasu.
Godryk, opanowawszy drżenie rąk, podszedł do biurka, o które opierał się jego miecz. Wyjął go ze skórzanej pochwy. Srebro błysnęło w świetle zachodzącego słońca, które przesiąkało razem z chłodnym wiatrem przez otwarte na oścież okno. Ucałował wysadzaną rubinami rękojeść miecza, po czym zerknął na zegar ścienny.
Piąta pięćdziesiąt pięć.

*

Syk.
Z ust Salazara Slytherina – wysokiego, szczupłego mężczyzny w czarnych prostych włosach do podbródka, z głęboko osadzonymi szmaragdowymi oczami, z ostro zarysowaną szczęką oraz w szacie koloru najgłębszej czerni – wydobywały się jakieś niezrozumiałe słowa; ciche szepty, syki...
Salazar stał na środku swej obszernej komnaty w lochach, ze spuszczoną głową. Raz po raz jego ręce drżały, a na twarz występował grymas złości i bólu. Ktoś mógłby pomyśleć, że płacze. Jednak Salazar Slytherin nie płakał. Dziwne syki, które z siebie wyrzucał podchwytywały węże pełzające mu pod nogami, wijące się, oślizłe, których lśniąca skóra połyskiwała w świetle świec poustawianych w kręgu wokół mężczyzny.
Nagle Salazar zakreślił różdżką koło wokół siebie, a ta zostawiła smugę zielonkawego światła w powietrzu. Węże syknęły równocześnie.
Udało mu się. Kolejny raz, i znów, i znów... Nie ma ze mną szans, pomyślał, przecierając czoło wierzchem dłoni. Nie uda mu się mnie pokonać... A jeśli... Jeśli wygra - odejdę. Odejdę, by ci idioci mogli nauczać szlamy i mugolaków magii. Odejdę, by nie oglądać takiej skazy społeczeństwa czarodziejów. Oni są skazą.
- Ale niedługo ich wszystkich się pozbędziemy... - szepnął obiecująco Salazar do węża, który oplótł mu nadgarstek. - Jednak najpierw czeka nas jeszcze jedno zadanie.
Gad syknął. Salazar spojrzał w okno, a potem na zegarek na swoim nadgarstku.
Piąta pięćdziesiąt siedem.

*

Wysoka postać nagle zmaterializowała się na opuszczonych błoniach wśród kłębów szarego dymu. Kobieta w miodowej sukni odkaszlnęła i rozejrzała się wokół. Jeszcze nikogo nie ma, pomyślała, a jej brzuch na powrót zamienił się w kłąb nerwów. Co jakiś czas zerkała na zegarek, ale jego wskazówki uparcie nie chciały się przesunąć na godzinę szóstą zero pięć. Po minucie usłyszała łopot skrzydeł.
Helga Hufflepuff spojrzała w niebo i ujrzała nienaturalnie wielkiego brązowego orła, którego dumnie rozłożone skrzydła rozcinały powietrze z głuchym łopotem. W końcu orzeł wylądował metr od niej, uprzednio zataczając koło. Po chwili jego ciało zaczęło się wyginać pod dziwnymi kontami, zmieniać kształt, aż w końcu orzeł zamienił się w Rowenę Ravenclaw.
- Witaj, Roweno – powitała ją Helga.
Kobieta uśmiechnęła się blada, podeszła do przyjaciółki i objęła ją serdecznie. Niemal czuła bijący od Helgi niepokój. W sumie, ona sama też pewnie wydzielała jego niezliczone ilości.
- Godryk już jest? - spytała Rowena, rozglądając się wkoło.
Hufflepuff już miała odpowiedzieć, gdy obie usłyszały głęboki, basowy odgłos. Równocześnie spojrzały w niebo, po którym sunął olbrzymi gryf; stworzenie z ciałem złocistego lwa, ale z skrzydłami i głową orła. Na jego grzbiecie siedział pochylony do przodu mężczyzna trzymając się kurczowo grubej szyi gryfa.
Godryk zeskoczył zwinnie z stworzenia i poklepał jego zad; gryf wzniósł się natychmiast w powietrze i zniknął im po minucie z oczu. Gdyby nie było tej powagi sytuacji, która im wtedy towarzyszyła, Helga i Rowena może zaśmiałyby się z jego popisu, ale tak nie było.
Gryffindor nie przywitał się z nimi. Stali w luźnej grupce, milcząc niczym zjawy. Wszyscy byli tak samo bladzi. Mijały minuty...
Nagle ziemia pod ich stopami zaczęła drżeć. Spojrzeli po sobie. I wtedy ta przecięła się pod ich stopami, a z jej środka zaczęły wyślizgiwać się cienie. Cienie nagle zlepiły się w jedność, a ta utworzyła kontur mężczyzny. Chwilę później Salazar Slytherin stanął przed nimi.
Mężczyzna o szmaragdowych oczach wyjął zza pazuchy różdżkę i opuścił luźno rękę ją dzierżącą wzdłuż ciała. Czarna grzywa zasłaniała lekko jego oczy, jednak ich specyficzny odcień sprawiał, że były widoczne nawet przez czarną zasłonkę. Wydawać mogłoby się, że Slytherin się uśmiechał smutno, jednak trójka Założycieli widziała, że to jest kpiący uśmiech.
- Salazarze, dajemy ci ostatnią szansę – zaczął tubalnie Gryffindor, wpatrując się twardo w przeciwnika. - Zmieniłeś zdanie?
Salazar w odpowiedzi zaśmiał się drwiąco i wycelował różdżką w Rowenę i Helgę. Zaklęciem odsunął je na bok i błysnął kolejnym w Gryffindora. Nie musiał nic mówić, zaklęcia niewerbalne były jego specjalnością. Srebrny strumień mknął w stronę Godryka, ale ten błyskawicznie wyczarował barierę, od której odbiło się zaklęcie Slytherina i rykoszetem trafiło w drzewo nieopodal. Brzoza złamała się i z donośnym hukiem upadła na ziemię.
Slytherin znów zaśmiał się szyderczo, ale jego śmiech przerwało zaklęcie Gryffindora, które przemknęło koło jego prawego ucha. Warknął zezłoszczony, a na twarzy Gryffindora wypłynął uśmiech świadczący o tym, jak bardzo jest zadowolony z faktu, iż zdołał zmazać kpinę z twarzy przeciwnika.
Zaczęli przechadzać się jakby po kole, ciągle w tej samej odległości od siebie. Co rusz któreś wystrzelało zaklęcie, ale te tylko odbijało się od tarczy przeciwnika i mknęło w różne strony, świszcząc złowieszczo.
Nagle twarz Slytherina stężyła się w skupieniu, a Godryk zauważył, że jego bariera słabnie. Wykorzystując okazję, krzyknął:
- Gettuscus! - ręka Gryffindora zadrżała, gdy z końca jego różdżki wystrzelił ognistoczerwony promień.
Pomknął w stronę Slytherina, oplątał całą jego postać, a ten nie reagował. Jego twarz była jak kamienna maska.
I wtedy – gdy już wydawało się, że Godryk wygrał – oczy Salazara rozbłysły, a ognistoczerwone pnącza zmieniły kolor na soczystą zieleń. Później opadły na ziemię, wybledły jak zwykły cień i w końcu znikły. Śmiech Salazara potoczył się echem po błoniach. Wzniósł ręce ku górze, a ta która dzierżyła różdżkę zrobiła młynek; znikąd zmaterializował się wokół Godryka szarawy pył.
Gryffindor próbował podnieść do góry rękę, która trzymała różdżkę, ale całe ciało miał jak z kamienia. Nie mógł się ruszyć, nie mógł nic powiedzieć. Jego wzrok spoczął na zbliżającym się powolnymi krokami Salazarze. Na ustach czarnowłosego mężczyzny błąkał się szyderczy uśmiech.
Slytherin zatrzymał się parę centymetrów przed uwięzionym wśród pyłu Gryffindorem.
- Contricus Landoria... – westchnął teatralnie. - Zaklęcie mojego własnego pomysłu. Jest ich więcej, większość mają taką strukturę, że odszukują w ciele czarodzieja tę okropną kroplę szlamu, a wtedy... zabijają. Dramatyczne, nieprawdaż? Ale cóż, ja wybrałem tę ścieżkę i, doprawdy, nie mam pojęcia, dlaczego moi drodzy przyjaciele chcą, by ta plaga rozkwitała. Toż to marnotrawstwo!
Gdy oczy Godryka błysnęły gniewem, uśmiech Salazara się poszerzył. Helga i Rowena gdzieś zniknęły, ale ten nie przejmował się tym za bardzo. Były zbyt honorowe, by złamać dane słowo i przyłączyć się do pojedynku.
- Och, stary przyjacielu... Jakież to musi być upokarzające – polec w walce za szlamy i mugolaków. Jakież upokarzające musi być tkwienie w tym pyle, który skutecznie cię unieszkodliwia i tłumi twe moce. Jesteś głupcem, teraz to widzę. Głupcem przegrywającym w walce, która w ogóle nie musiała się odbyć. Ale wiesz, drogi Godryku, jeszcze jest czas. Możesz zmienić zdanie, a ja... oszczędzę cię. Nie miałem w planie zabijania ciebie, jak podobnie w planie nie miałeś tego ty, ale teraz, gdy tak o tym myślę, sądzę, że czas na nowe porządki... Obrońcy szlam i mugolaków, tak samo jak i one same, muszą zginąć.
Po raz pierwszy w czasie swojego żywotu, Salazar dostrzegł błysk strachu w oczach Gryffindora. Nie uśmiechało mu się zabijanie przyjaciela, ale skoro ten nie dawał mu wyboru...
Uniósł różdżkę tak, aby jego przeciwnik ją zobaczył, tym samym nie odrywając wzroku od jego oczu. Chciał śledzić każdą zmianę w jego oczach, każdy błysk...
- Crucio! - zaklęcie trafiło Gryffindora w samą pierś.
Stał nadal nieruchomo, ale ból w jego oczach był dostrzegalny na kilometr. Walczył. Slytherin wiedział, że jego przyjaciel walczy z bólem. Co chwila to zaciskał powieki, to je otwierał. Slytherin zasyczał cicho, a spod jego szaty wysunął się gruby wąż na trzy metry – aż dziwne było, że zmieścił się pod połami szaty Salazara.
Czarnowłosy przyglądał się nieruchomemu mężczyźnie, jakby studiował jego ból, zapamiętywał go...
- To już koniec... - wyszeptał, nie odrywając od niego wzroku.
Wąż wił się niecierpliwie.
- Avada...!
Nagle Salazar poczuł przeszywający ból wzdłuż kręgosłupa. Znieruchomiał. Nie, to niemożliwe, pomyślał. Gryffindor go nie zaatakował, on też był skamieniały. Różdżka wypadła z ręki sparaliżowanego mężczyzny.
- To koniec dla ciebie, Salazarze – usłyszał aksamitny szept, a najsłodszy oddech pieścił jego ucho.
Rowena Ravenclaw stała tuż za nim, przytykając różdżką do jego szyi, jak nóż. Helga zmaterializowała się przed nim znikąd i wycelowała różdżką w pierś.
Gdy usta obu rozchyliły się, by wypowiedzieć ostateczne zaklęcie, buchnęło i Slytherin zniknął w kłębach dymu, który uniósł się w górę, do nieba spowitego piękną zasłoną zachodzącego słońca.



Głosujcie, głosujcie! Ale tylko do 27 kwietnia.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Autor Wiadomość
Satu Tähti
Demoniczny Moderator



Dołączył: 04 Sty 2009
Posty: 1332
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z Miasta Gwiazd
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pon 15:07, 13 Kwi 2009    Temat postu:

Tekst A od początku wydał mi się naciągany. Już czytając pierwsze linijki zniechęciłam się do niego.
„Kilkunastotysięczna armia z lotu ptaka przypominająca wysypisko mrówek szykujących się do bitwy przeciwko wrogiemu wrogowi naturalnemu.” Nie za bardzo pasuje mi tutaj „wysypisko”, o wiele lepiej wyglądałoby „skupisko”; chyba z logiki wynika, ze wróg jest wrogi, nie? To tak samo jakby powiedzieć „mało maślane”… Hmm… dużo tego by się znalazło, ale nie będę wymieniać po kolei, bo zajęło by to zbył dużo czasu. Widzę bardzo dużo powtórzeń i braków przecinków. Literówek też nie mało. Ogólnie pomysł jest w miarę dobry, choć bardzo mało jest tutaj powiedziane o założycielach Hogwartu, a to było przecież tematem pojedynku. Osoba pisząca tekst A skupiła się głównie na wojnie toczącej się na owym polu wspominając tylko Wielką Czwórkę, jako obserwatorów tegoż wydarzenia i jako tych, którzy przyczynili się do objęcia tronu przez kuzyna króla. Opisy walki, które znalazły się w tym tekście są nieciekawe i ogólnie nie podobały mi się. Czytało się go ciężko, styl był średni, a błędu dodatkowo utrudniały odbiór tekstu.

Znudzona i zniechęcona czytaniem tekstu A przeszłam do kolejnego i już po pierwszym zdaniu otworzyłam szerzej oczy ożywiając się. Pierwsza linijka wprowadziła mnie w tajemniczy nastrój i zaabsorbowana rozpoczęłam przygodę z tymże tekstem. Um, Święta Trójca (Harry, Ron, Hermiona) nie przepadam za nimi, ale co tam, brnę dalej.
„rondel kapelusza rozchylił się” kapelusz ma rondo! Rondel to naczynie kuchenne ;D
Ten błąd przewija się przez teks za każdym razem, gdy mówi Tiara. Zauważyłam kilka literówek i braków przecinka, co jednak nie rzuca się za bardzo w oczy jak w tekście A. Zachwyciła mnie tutaj barwność opisów, czytając czułam się jakbym widziała owe przedmioty, słyszała szept uczniów w Sali. Pomysł jest bardzo dobry, podoba mi się. Właściwie ten temat stwarza tak wielkie pole do popisu, bo w końcu bardzo mało jest takich opowiadań, sama Rowling nie bardzo zagłębiała się w ten temat. Jedyne do czego mam zastrzeżenia, to te „syki, świsty, tup, tupy” na początkach kolejnych akapitów (?) um, właśnie, brakuje mi tutaj akapitów, w teksie A także. Jednak podzielenie tekstu na mniejsze części sprzyja lepszemu czytaniu go, przynajmniej w moim odczuciu.


Chyba to wszystko co chciałam powiedzieć. Serdecznie gratuluję temu, kto napisał Tekst B, onieśmielił mnie. Autor bądź Autorka tekstu A musi popracować nad swoim stylem, zniwelować powtórzenia (czasami warto zajrzeć do słownika synonimów) i literówki, zagłębić się bardziej w świat opisów, by stały się one bardziej wyraziste i realne.

To by było na tyle tłumaczenia, oto punktacja:


- Pomysł:

Tekst A: 2
Tekst B: 3


- Styl:
Tekst A: 1
Tekst B: 4


- Realizacja tematu:
Tekst A: 0,25
Tekst B: 0,75


- Ogólne wrażenie:
Tekst A: 0,5
Tekst B: 3,5


RAZEM:
Tekst A: 3,75
Tekst B: 11,25


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Autor Wiadomość
Bulbulcia




Dołączył: 09 Kwi 2009
Posty: 239
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 1/5
Skąd: Baker Street 221b
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pon 18:12, 13 Kwi 2009    Temat postu:

1. Pomysł.
Co do tekstu A- pomysł całkiem ciekawy, tylko coś nie tak z wykonaniem. Gdyby to dopracować, byłoby naprawdę przyjemne.
Tekst B bardziej mi się spodobał. Pokazano relacje między poszczególnymi czarodziejami.
A-2
B-3

2.Styl.
W tekście A było mnóstwo błędów, przede wszystkim jeżeli chodzi o dobór słów:
*"roztaczał się las"- roztaczać się może woń, albo... nie wiem... o, mrok się może roztaczać. Ale las...?
*"obecności pewnej ważnej dla króla osobistości"- mowa o więcej niż jednej postaci
*"stała u rogu lasu"- nie pasuje. Skraj lasu, kraniec lasu, ale RÓG? To tak, jakby powiedzieć "stać u progu samochodu" -_-
*"Stały tam dwie kobiety i dwóch mężczyzn. [wymieniasz i opisujesz kolejne trzy postaci, a potem...] Ostatnim był również mężczyzna"- opisano dwie kobiety i mężczyznę z czterech postaci, z czego dwie to kobiety i dwie to mężczyźni. To chyba zrozumiałe, że zostaje tylko mężczyzna, co nie? Nie musisz dodatkowo podkreślać jego płci. o.O
Dalej nie mam ochoty wymieniać... ^^
Tekst A trochę przedobrzony, jest taki jakiś... za ciężki. Niezbyt miło się go czyta.

W tekście B było też kilka drobnych błędów. "Rondel" ^___^
*"Kamienny gargulec otworzył im przejście do gabinetu dyrektora"- jakoś nie pasuje. Brzmi to tak, jakby gargulec ożył i bawił się w jakiegoś kamerdynera, z grzecznym ukłonem otwierając im drzwi.
*"szepnął Ron do Harry'ego, a temu lekko zadrgały"- co mu zadrgało...? Palce (wspomniano o nich przy Hermionie)? Gałki oczne mu zadrgały? Paznokcie u stóp??
*"Pierwszy ''tron'' był równie piękny jak pozostałe, ale na szczycie jego oparcia wyrzeźbiony był borsuk. Na drugim było to wąż, na trzecim gryf, a na czwartym orzeł"- Wspomniano o tym pierwszym tronie tak, jakby wyróżniał się tylko on. Jakoś mi ten fragment nie przypadł do gustu. Coś tu nie gra.
*"I wydawać by się mogło, że taka sielanka będzie trwać wiecznie... o ile wieczność miała dla nich nieco inne znaczenia"- chodzi o... o co chodzi? Miałoby (jakiś) sens, gdyby "znaczenia" były w pojedynczej.
Dobra, po cztery na tekst.
Ogólnie B czytało się o wiele przyjemniej, a podzielenie tekstu pomogło go "przetrawić".
A-1.25
B-3.75

3.Realizacja tematu.
Tekst B lepiej oddał temat.
A-0.25
B-0.75

4.Ogólne wrażenie:
A trochę przytłacza- tyle słów, tyle opisów, za dużo. Ciężko się czytało, chociaż koncepcja niezła.
B lepiej się czyta. Ciekawiej poprowadzony.
A-1
B-3

Sumując:
A-4.5
B-10.5


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Autor Wiadomość
Michalina




Dołączył: 06 Sty 2009
Posty: 1408
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Wto 9:56, 14 Kwi 2009    Temat postu:

Zaczęłam czytać wczoraj, ale zachciało mi się spać i doczytałam dzisiaj.

Pomysł:
A. 3
B. 2

Dlaczego? Bo opisu bitwy między Godrykiem a Salazarem się spodziewałam, a opisu bitwy mugoli nie. Opisanie bitwy w czasie której Slytherin został wygnany z Hogwartu to pójście na łatwiznę. Dlaczego więc i jednemu pomysłowi i drugiemu dałam podobną ilość punktów? Bo na uwagę w tekście B zasługuje wstęp (pojawienie się Rona, Harry'ego i Hermiony), a także to, że Salazara wcale nie pokonał Godryk, ale Rowena. Pomysł tekstu A był na pewno bardziej pomysłowy :D

Styl:
A. 2
B. 3

Tutaj miałam niemały orzech do zgryzienia, bo teksty były pisane, wbrew pozorom, bardzo podobnym stylem. W tekście A irytowały mnie literówki, błędy językowe i inne takie wynikające najprawdopodobniej ze zwykłego lenistwa lub pospiechu. W tekscie B na uznanie zasługują opisy. Dialogi natomiast w obu tekstach pisane były mniej więcej na tym samym poziomie. W tekscie A spodobało mi się jeszcze to, że autor(ka) ukazał(a) zgodność wielkiej czwórki. Nie kłócili się ze Slytherinem, tylko zgodzili się na jego warunki.

Realizacja tematu:
A. 0,7
B. 0,3

Bo w tekście B nie do końca zastosowano się do tematu. Tematem był "dzień", a mnie wydaje się, że była to większa ilość czasu. W końcu od założenia szkoły do wygnania Slytherina minęło trochę czasu, prawda? Jeżeli się mylę to mnie oprawcie, wtedy zmienię punktację.

Ogólne wrażenie:
A. 1
B. 3

Bo jednak mimo wszystko, tekst B był lepiej wykończony i łatwiej się go czytało. Barwne opisy powodowały to, że można było naprawdę sobie wszystko wyobrazić. I jak już wcześniej wspomniałam naprawdę spodobał mi się pomysł umieszczenia w tekście 'nieśmiertelnej trójki' i tiary przydziału.
W teksćie A spodobał mi się wątek 'palenia czarownic', a raczej wytłumaczenie z czarodziejskiej strony, dlaczego już nie palimy czarownic.
Uhm, to chyba tyle?
Nie cierpię oceniać pojedynku, gdzie pojedynkujące się osoby są mi dobrze znane xD
Szczerze powiedziawszy, zdziwiły mnie trochę rozbieżności punktowe w ocenach wyżej.

Razem:
A. 6,7
B. 8,3

"Niemały orzech do zgryzienia", taka jest poprawna forma tego powiedzenia.
Moderator Wredny

Chyba twardy?
Kay

Niemały, oczywiście, że niemały^^ ale twardy też jest :P


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Michalina dnia Wto 17:47, 14 Kwi 2009, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Autor Wiadomość
Astrum




Dołączył: 05 Sty 2009
Posty: 275
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: szlak Stampede
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Wto 16:26, 14 Kwi 2009    Temat postu:

Pomysł:
A: 3
B: 2
Rzeczywiście pomysł w tekście B był bardziej przewidywalny. To, co pojawiło się w A zaskoczyło, bo to, że między Slytherinem, a resztą założycieli doszło do sporów było jedną z nielicznych informacji o tej czwórce. Choć spodobało mi się umieszczenie Harry'ego, Rona i Hermiony. Natomiast walka mugoli jest czymś nowym, zaskakującym.

Styl:
A: 1
B: 4
Tekst pierwszy zawierał więcej błędów (chociaż drugi również nie był ich pozbawiony). Styl autora drugiego tekstu podoba mi się bardziej.

Realizacja tematu:
A: 0,4
B: 0,6
Autor tekstu B nie potraktował tematu dosłownie, akcja opowiadania toczy się dłużej niż jeden dzień, ale realizacja była lepsza.

Ogólne wrażenie:
A: 1
B: 3
Tekst B podobał mi się bardziej, niż tekst A. Czytało się go lepiej i zaciekawił, w dodatku zakończenie było inne niż można się było spodziewać.

Razem:
A: 5,4
B: 9,6


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Autor Wiadomość
Nadia




Dołączył: 20 Sty 2009
Posty: 1266
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 9:02, 26 Kwi 2009    Temat postu:

Pomysł:

A: 3,5;
B: 1,5.


Cóż tu można powiedzieć? W drugim tak właściwie pomysłu nie ma, autor/ka przedstawiła to, co pierwsze każdemu przychodzi do głowy, i tyle, jednakże... tak właściwie właśnie ten dzień zainteresowałby mnie, więc... W pierwszym tekście pomysł niewątpliwie był, i to nawet niezły.

Styl:

A: 1;
B: 4.


Co do tego nie ma wątpliwości. Oba teksty, jeśli chodzi o tę stronę, najlepsze nie były, jednak w pierwszym autor/ka bardzo często używał/a słów w błednym ich znaczeniu lub niepasującym do sytuacji starał/a się, żeby opisy wyglądały malowniczo, ładnie, porządnie, a nawet poetycko, a ja bym je nazwała śmiesznymi, chociaż nie uśmiechnęłam się ani razu. Ciężko się to czytało ciężko.

Realizacja tematu:

A: 0,75;
B: 0,25.


Drugi tekst zawarł w sobie nieco więcej niż ten jeden dzień; autor/ka opisała też kawałek innego. Mało, ale jednak. Dzień to dzień, a nie dzień i kilka minut z dnia innego.

Ogólne wrażenie:

A: 1;
B: 3.


Przeważył ten styl jednak. Drugi tekst płynniej się czytało, aczkolwiek majstersztykiem bym go nie nazwała.

PODSUMOWANIE:

A: 6,25;
B: 8,75.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Autor Wiadomość
Euverris H'ané
Alabastrowy Moderator



Dołączył: 05 Sty 2009
Posty: 389
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Śro 17:05, 29 Kwi 2009    Temat postu:


Tekst A: 26,6 punktu
Tekst B: 48,4 punktu

Gratulacje dla Leny.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Piórem Feniksa Strona Główna -> Spiżarnia karczemna Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group | | UNTOLD Style by ArthurStyle
Regulamin