Dagi |
Wysłany: Pon 1:54, 30 Lip 2012 Temat postu: Tekst nr 2 |
|
TEKST NR 2
Pierwsza kula
Nie można twierdzić, że cywilizacja się nie rozwija. Wszak w każdej nowej wojnie zabijają ludzi w ulepszony sposób.
Will Rogers
Rwanda, rok 1900
NSORO
Wiele w życiu widziałem broni, ale takiej jeszcze nie.
Lufy karabinów lśniły niczym obsydian w świetle płonącej lampy, tekturowe pudła z granatami porozrzucane były niedbale po całym pomieszczeniu. O ścianę było oparte długie, ciężkie działo w kształcie walca – ni to karabin, ni to armata. Długie wstęgi amunicji wisiały niedbale przerzucone o żelazną ramę łóżka. Nad nimi pochylał się Bosede – krępy i żylasty Hutu o szerokiej, przyjaznej twarzy i dużych, mięsistych ustach. Teraz jednak nie wyglądał przyjaźnie. Był spięty i skupiony. Dopiero po chwili wyprostował się i spojrzał na mnie uważnie. Wiedziałem, że lustruje mnie podejrzliwie, ale wiedziałem też, że nie mam się czego obawiać: wyglądałem jak typowy Hutu – niemalże czarna skóra, nos szeroki i spłaszczony, byłem też dość niski i krępy. Gdy przyznawano nam dowody, biały urzędnik nawet nie spytał mnie o majątek, tylko od razu postawił na dokumentach duże, czerwone H.
Te literki w dowodach – „H” dla Hutu i Twa, „T” dla Tutsi były bardzo ważne. Na tyle ważne, że stały powodem przetransportowania do domu Bosede arsenału broni – broni białych – którą mężczyzna teraz czyścił, konserwował i opiekował się nią niczym ukochanym dzieckiem. Za czasów mojego dziadka słowa Hutu i Tutsi oznaczały przynależność – Tutsi byli bogaci i mieli dużo bydła, Hutu byli biedni i musieli pożyczać dobytek od Tutsi. Gdy Hutu się bogacił, mógł zostać honorowym Tutsi i odwrotnie, zubożały Tutsi mógł zostać Hutu. Ale potem przyjechali bladzi ludzie ze swoimi karabinami i swoim szczekliwym językiem i powiedzieli: „To wcale nie jest tak! Tutsi są bogaci, ponieważ rodzą się lepsi od Hutu!” I nagle okazało się, że tak podobno było od zawsze zaplanowane przez boga białych – Tutsi mieli być bogaci i wpływowi, mieć wąskie nosy i skórę jasnobrązową, a Hutu mieli pracować dla Tutsich. Tutsi uwierzyli w słowa białych. My nie.
Dlatego Bosede pochylał się teraz nad błyszczącą bronią, a mnie przysłał ojciec, abym mu pomógł.
– To wszystko jest nasze? – zapytałem, zapominając o tym, że powinienem najpierw się przedstawić i powiedzieć, że przesyła mnie Ruganzu. Mój ojciec nigdy nie wierzył w słowa ludzi-duchów. Mawiał: „Nsoro, my to my, a oni to oni, tak było i będzie. Ale nikt mi nie wmówi, że wartość chłopa oparta jest na tym, z jakiej piczki wyszedł”.
– Nie, to wszystko moje – odpowiedział Bosede z dumą. – Jest tego więcej, w domach innych dobrych ludzi.
Wydało mi się to lekko dziwne, że dobrzy ludzie trzymają u siebie taką broń. Wiele lat później – gdy byłem już dorosłym mężczyzną, a nie jedenastoletnim podrostkiem – pojąłem, że oni wszyscy nie mieli żadnego spójnego wyobrażenia na temat używania tej broni, była ona dla nich jedynie symbolem władzy i buntu, a nie rzeczywistym narzędziem. Dobry sąsiad Bosede nie myślał o zabijaniu Tutsich za pomocą metalowych dział, o rozrywaniu ich ciał i paleniu ich w wielkich ogniskach. Był dumny, bo tak właśnie wyglądały jego wyobrażenia o walce za słuszną sprawę – dużo broni do czyszczenia, jednak nie do strzelania.
Pomagałem Bosede czyścić jego skład, a on wyjaśniał mi, jak nazywają się poszczególne karabiny i działa. Toporny walec, na których zwróciłem uwagę przy wejściu nazywał się moździerz, obok niego stała haubica na ciężkich, metalowych kołach. Większość karabinów miała nazwy będące trudnymi do zapamiętania zbitkami głosek, jednak zapamiętałem snajperkę Dragunowa, lekką i mocną broń, którą mogło udźwignąć nawet dziecko. Bosede dał mi kilka razy poudawać, że do czegoś celuję, śmiał się przy tym głośno i radośnie.
Do domu wróciłem dopiero, gdy pomogłem też wydoić jego dwie krowy, użyczone mu przez bogatego Tutsi. W zamian dostałem jedną ćwiartkę ich mleka, które oddałem matce.
– U Bosede wszystko w porządku? – zapytał. Wiedziałem, że jeśli odpowiem, że nie, zostanę obdarowany długim wykładem na temat tego, że to wina Ayodele, naszego wioskowego Tutsi. Mój ojciec wychował się z Ayodele, który nie był kiedyś o wiele bogatszy od nas. Jego ojciec czasami zaciągał u ojca Ayodele długi, ale zawsze je spłacał opiekując się jego dobytkiem. Ale później przyjechali Niemcy i odtąd Ayodele chodził w dziwnym ubraniu białych, jadł z nimi i bogacił się. Czasami widywałem go, wysokiego i przystojnego, i wcale nie wyglądał jak demon, a tym był według ojca. To przez niego umierało bydło, jełczał ser, a ojciec i nasi sąsiedzi musieli pracować za dużo i dostawać za to za małe wynagrodzenie. Kiedyś powiedziałem ojcu, że pan Ayodele wcale nie wygląda na demona, a on mi odpowiedział:
– Jest wiele demonów, które nie wyglądają. Nikt nie zaufałby demonowi, który wygląda jak demon.
Od tej chwili zawsze, gdy spotkałem Ayodele, odwracałem wzrok.
***
To lato było naprawdę ciężkie. Mieliśmy cztery krowy, ale dwie z nich padły jednego dnia na gorączkę. Były to krowy Ayodele i wtedy ich właściciel przyszedł do nas, w swoim nowym ubraniu, a ja słysząc jego rozmowę z ojcem myślałem o naszym własnym składzie broni.
Bo broni w wiosce było w bród. Nie mieliśmy za wiele jedzenia, ale niemalże każdy Hutu miał tajny schowek mieszczący karabiny i strzelby.
Rozmowa ojca z Ayodele była dziwna. Ojciec mruczał, niemalże warczał i rzucał półsłówkami, natomiast Ayodele mówił głośno i przyjaźnie. O zarazie, która wybuchła w wiosce. O tym, że zdechłe krowy nie są naszą winą. I że użyczy nam dwóch kolejnych, na tych samych zasadach. Ojciec zgodził się, a gdy tylko nasz gość wyszedł wyrzucił z siebie potok palącej goryczy odnośnie tego, że ta cała zaraza jest na pewno sprawką Tutsi, aby jeszcze bardziej pognębić Hutu.
Później było jeszcze gorzej. Zaraza rozprzestrzeniała się, dodatkowe dwie krowy też padły i nie dostaliśmy kolejnych. Zapanowała bieda, większa niż zwykle. Bo bieda była zawsze, od tych dwudziestu lat, od przyjazdu białych ludzi i zaprowadzeniu nowego porządku. Ale teraz ludzie umierali i nie mieli niczego, prócz odłożonej po zakamarkach broni z innego kontynentu.
AYODELE
Idą po nas.
Ostatnie miesiące były ciężkie. Pułkownik Sachsen, z którym udało mi się dobić targu, zerwał umowę i wyjechał. Wszędzie panowała dziwna epidemia żółtej gorączki, jak nazywali tę chorobę Belgowie, a przed nimi Niemcy i zwierzęta padały, później też padali ludzie. A teraz wszyscy wiedzieli, że istnieje na to lekarstwo.
Wiedzieli też, że ich na nie nie stać.
Na wszystkich bogów! Podzieliłbym się nim, gdyby nie to, że nie skutkowało wzięte w trakcie choroby, a jedynie przed nią. Kilka lat temu biały wojskowy nalegał, abym wziął je i podał całej swojej rodzinie – zrobiłem tak więc i dzięki temu nie chorujemy. Ale teraz idą po nas.
Idą i nie ma gdzie się ukryć.
NSORO
Wszystko rozpoczęło się nagle i wszędzie. Na wschodzie i na zachodzie, wszędzie powstawali Hutu z karabinami w dłoniach, ciągnąc za sobą potężne działa. W ciągu ostatniego miesiąca umarła córka pana Bosede, umarł też mój brat i dwie siostry. Zdechły wszystkie nasze krowy. Ale była broń i było schowane radio, przez które Tutsi nadawali o lekarstwie na gorączkę. Nam go nikt nie zaproponował, więc szedłem z bronią, z Dragonowem, a obok mnie szli inni ludzie.
Było gorąco i duszno, byliśmy stłoczeni i półprzytomni, ale szliśmy. Bo sąsiad po prawej szedł. Posuwałem się do przodu dlatego, że oni szli, a oni posuwali się, bo ja szedłem. Kto więc nas prowadził? Nie było nikogo takiego, po prostu szliśmy, bo nikt nas nie zatrzymał.
Dom Ayodele znajdował się za wioską, był wysoki i murowany, otoczony ogrodzeniem, które wygięło się i padło pod naszym naporem, jakbyśmy my, Hutu, byli jednym, olbrzymim ciałem. Były też psy, wielkie, smukłe i o długich pyskach, ale były bardzo niedługo.
Gdy rozległe się pierwsze strzały, również strzelałem.
Nikt nam nie powiedział, aby nie strzelać.
Właśnie na tym polegał problem, myślałem po latach. Grupa porządnych, uczciwych ludzi w pewnym momencie chwyta za broń i ich nie obchodzi, czy to słuszne, czy nie, czy ma cel. Była taka chwila, że ci ludzie poczuli, iż muszą coś zrobić, ponieważ nie wytrzymają dłużej życia w taki sposób jak dotychczas, że nie zdołają wytrzymać ani jednego dnia więcej bez popadnięcia w obłęd. To było chyba najgorsze. To wszystko działo się nie z powodu jakichkolwiek ideałów, nie aby zaprowadzić równość czy sprawiedliwość, ponieważ nikt się nie zastanawiał nad strategią, ani nad tym, czy plan się uda. Nie to było ważne.
Ważne, że gdy masz w ręku potężną broń, czujesz jej siłę.
I to pierwsza i ostatnia siła, jaką poczuło większość tych ludzi.
AYODELE
Nadeszli.
NSORO
Zwłoki pana Ayodele nie miały twarzy. Została ona rozszarpana i zmiażdżona przez kule i to był jedyny moment, w którym się przestraszyłem i zawahałem, a wtedy zawahała się też stojąca koło mnie kobieta, jakby moje wahanie było czymś rozchodzącym się niczym kręgi na wodzie, gdy wrzuci się w nią kamień. Jednak kręgi wodne szybko zanikały i wahanie też znikło, ponieważ dorośli mężczyźni się nie wahali.
Wynieśliśmy wszystkich Tutsi na zewnątrz, było ich siedemnastu, włącznie z Ayodele i jego rodziną. Tam rozpaliliśmy wielkie ognisko, w którym spłonęły ich ciała, a razem z nimi płonęliśmy my, głupcy próbujący wziąć los w swoje ręce. Staliśmy tak patrząc w ogień i nagle okazało się, że nasi bliscy nie wstali z martwych, nasze zwierzęta nie ożyły, a karabinów nadal nie dało się jeść, choćby nie wiem jak długo próbować. Staliśmy tak godzinę, może dwie, aż wreszcie wszyscy powoli zaczynali się rozchodzić, jakby pękł scalający nas łańcuch.
„Szliśmy razem, aby rozłożyć na nas wszystkich konsekwencję tego, co zrobiliśmy”, myślałem. „Jednak ona nie dzieliła się, a mnożyła. Wtedy byliśmy jednym organizmem i jedną ręką, jednak po tym wydarzeniu na kogoś trzeba było przenieść winę. Musiała być jakaś pierwsza kula.”
***
Pierwszą kulą dostał mój ojciec.
Było to zaskakujące – odkryć, że nie tylko my mamy karabiny. Nasza broń lśniła w świetle księżyca, ale broń ludzi, którzy po nas przyszli, zasłaniała Księżyc. Byli to biali i Tutsi, ujeżdżający potężne machiny szerokie niczym stado bydła z olbrzymimi lufami wycelowanymi w naszą wioskę. Było to w tydzień po tym, co stało się z Ayodele. W jego domu były zapasy, jednak przejedliśmy je w trzy i czwartego musieliśmy ponownie zacząć pracować. Ludzie starzy albo chorzy, nienadający się do pracy, nasłuchiwali wieści przez radio. Tak dowiedzieliśmy się, że nasze powstanie upadło.
Był to dzień piąty.
Biały kapitan, który przybył w otoczeniu maszyn i karabinów, był niski, chudy i łysiał. Trzymał jednak w dłoniach ciężki i budzący trwogę granatnik, a otaczał go szwadron ubranych w podobnych sposób jak on Tutsich, łypiących na nas z nienawiścią. Była to chwila, w której przydałoby się to dziwne mistyczne zjednoczenie, którego doznaliśmy w czasie szturmu na dom Ayodele, jednak nic takiego nie nastało – tylko kilku mężczyzn rzuciło się na przybyszów. Strzelanina rozegrała się na skraju wioski i te strzały były jakby głośniejsze i bardziej przenikliwe od naszych. Moja matka wzdrygała się, słysząc je.
A przecież jej nie było wtedy z nami, więc nie powinna się bać.
RUGANZU
Przyszli po nas, sukinsyny.
Tutsi nigdy nie odpuszczą, choćby ich raz zetrzeć w pył, oni odrodzą się, napłyną swoim śmierdzącym stadem. Nie pognębili nas wystarczająco przez te lata, nie złamali zesłaniem zarazy, spróbowali więc inaczej, wymachując darowanymi przez białe demony karabinami. Bosede zginął, broniąc swojej rodziny – jego dom stał na samym skraju, tuż pod lasem. Na próżno zresztą, bo wywlekli jego żonę i strzelili jej w twarz, a potem pozostawili w tym stanie na piachu.
Strzelają do nas na ślepo, wizg kul wiruje mi w uszach i powoduje drżenie.
– Uciekać! – wrzeszczę do synów i córek, chwytając małą Zuri pod pachę. Jej kołyska nagle rozlatuje się w drzazgi, ktoś krzyczy, ale to nie jest ludzki krzyk, tylko dziki ryk zranionego zwierzęcia. Na co nam ta cała broń, skoro oni mają jej więcej?
Wpadam na ścianę, a ona kruszy się pod naporem mojego ciała, czuję dziwne swędzenie w łydce i nagle cały świat przekręca się i upadam z karabinem pod jedną pachą, z córką pod drugą. Ziemia jest szara, brudna i spękana, unoszę się na łokciach i–
NSORO
Uciekłem, ale jestem sam.
Palą naszą wioskę. Czuję stąd zapach spalenizny i słyszę krzyki ludzi. W okolicy nie ma jednak nikogo, biegłem przez dwadzieścia minut i jestem dostatecznie daleko, aby mnie nie dogonili. Karabin wyrzuciłem, utrudniał bieg, a zresztą jakie szanse ma jeden karabin przeciwko pięćdziesięciu?
Ta noc była długa i nigdy już miała się nie powtórzyć. Po tej nocy nie było już Hutu, zostali unicestwieni za to żałosne, dziwne powstanie, które nie miało sensu i nie miało celu. Zostali tylko Tutsi i Twa, i biali ludzie, a ja zastanawiałem się, czy wśród nich też są jacyś Hutu i jacyś Tutsi, w końcu Hutu i Tutsi zdarzają się zawsze i nie ważne jest, jak wyglądają – gdy jedni ludzie stawiają się wyżej nad innymi, nie są czymś odmiennym niż Tutsi, a ci, którzy się buntują, nie są inni niż Hutu. Tak prawdopodobnie musiało być, ponieważ gdy byśmy nie byli Tutsi albo Hutu, jak mielibyśmy się identyfikować? Skąd wiedzielibyśmy, którzy to my, a którzy oni?
W tej chwili jednak nie było nas, byłem ja, zmęczony i spragniony. Usiadłem na ziemi, przykładając do niej dłonie otarte przez karabin. Tutaj ziemia była ciepła u mokra, więc kopałem gołymi rękoma, dopóki zupełnie nie opadłem z sił i nie zasnąłem.
Po przebudzeniu miałem nadzieję, że moje gardło wyschło na wióry, jednak w wykopanym przeze dołku nazbierało się trochę wilgoci. Piłem łapczywie, nie zważając na gorzki posmak ziemi i brudu, a gdy woda się skończyła, zlizywałem ją z liści. Tak udało mi się zaspokoić pragnienie, byłem jednak głodny i nie miałem pojęcia, co robić dalej. Bolały mnie wszystkie mięśnie, ale najbardziej bolało mnie w piersi, gdy pomyślałem o ojcu, matce i rodzeństwie. Nagle pomyślałem o Ayodele i poczułem znowu rozdzierający ból, pomimo że on był Tutsi i nie powinno mi go być żal. A jednak ludzie w środku wyglądają dokładnie tak samo, czemu więc z jakichś powodów różnią się na zewnątrz?
Popadłem w odrętwienie, nasłuchiwałem godzinami odgłosów ludzi, krzyków dochodzących z wioski. W pewnej chwili chciałem tam wrócić, wstałem więc i niemalże natychmiast ponownie usiadłem na ziemi. To przecież nie miało sensu, nie czekało mnie tam nic z tego, co wcześniej znałem – ani rodzina, ani sąsiedzi, ani nawet nasze pozostałe dwie krowy. Na myśl o krowach zresztą mocno zaburczało mi w brzuchu, postanowiłem więc podjąć ponownie wędrówkę, w stronę przeciwną niż wioska. Wtedy spotkałem Kafu.
Kafu mógł być ode mnie starszy najwyżej o dwa lata, był za to ode mnie o głowę wyższy i zdecydowanie chudszy. I też był sam. Wpadł na mnie, gdy spałem, dosłownie się o mnie potknął, a potem spróbował uciec – dogoniłem go jednak, ponieważ był po całym dniu wędrówki. Wtedy dowiedziałem się, że nazywa się Kafu i że on wędruje już od ponad tygodnia. A to dlatego, że jest synem Ayodele, któremu udało się uciec, a potem co jakiś czas podkradać się do wioski i kraść jedzenie. Kafu nie wiedział, co się stało z resztą jego rodziny i ja udałem, że też nie wiem – oczy miał jakieś wielkie, błyszczące i dziwne, nawet jak na Tutsi. Kafu także uciekł, gdy palili naszą wioskę, ale nie wiedział też, kto to robił i dlaczego. W ogóle był jakiś taki delikatny i niedoinformowany.
- Nie wiem, gdzie iść – powtarzał, jakby miał nadzieję, że ja mu wskażę drogę. Niestety, ja też nie wiedziałem, gdzie iść, szliśmy więc przed siebie, nawet nie rozmawiając. Pokazałem mu, jak uzyskać wodę z wykopanych dołków, ale on za to nie miał mi nic do pokazania – nie umiał praktycznie niczego.
- Znasz w ogóle coś praktycznego? – zapytałem w końcu, uznając, że nie zaszkodzi się dopytać. A nuż on coś ukrywa, nie byłoby w tym zresztą nic dziwnego. Tutsi zawsze oszukują, a przynajmniej zatajają różne sprawy.
Kafu wydął dziwnie wargi.
- Czytać – odpowiedział w końcu, patrząc na mnie przepraszająco. Z jakiegoś powodu kojarzył mi się z dużym niemowlęciem, był tak samo nieporadny. Byłbym na niego wściekły, ponieważ bardzo czułem, że powinienem być na kogoś wściekły, jednak on wydawał się jakiś taki niegroźny i eteryczny.
- Czytać – powtórzyłem, przedrzeźniając go złośliwie. Hutu w większości nie umieli czytać i nawet niektórzy Tutsi również nie umieli. Inni jednak przywoływali demony zamknięte w książkach zza mórz. Zapytałem o to Kafu, ale wyglądał na autentycznie zaskoczonego.
- Demony nie istnieją – odpowiedział.
- Gdybym był demonem, bardzo chciałbym, aby ludzie tak myśleli – stwierdziłem chytrze.
- Widziałeś kiedyś demona wyglądającego tak jak ja? – zaciekawił się Kafu, a ja prychnąłem.
- Nie ma tak pokracznych demonów!
Po chwili zorientowałem się, że wpadłem w zastawioną przez niego pułapkę i roześmiałem się nerwowo, a również się roześmiał, nerwowo i piskliwie.
Od tego czasu wędrowało nam się jakoś raźniej.
***
Po kolejnych dwóch dniach, słabi i wycieńczeni głodem zaleźliśmy obozowisko.
Było to obozowisko białych. Namioty też były białe i zrobione z połyskliwego materiału, jakiego jeszcze nigdy nie widziałem.
- To poliester – powiedział Kafu, a gdybym nie był taki głodny, dałbym mu porządny wycisk za mądrzenie się, ewentualnie używanie słów, które nie istnieją. Byłem absolutnie pewien, że wymyślał je na poczekaniu, aby udowodnić, jaki on Tutsi jest mądry, a ja, Hutu, głupi. Bo Kafu był przekonany, że wszyscy Hutu są niesamowicie głupi – tak mu mówił jego ojciec. Nazwałem go starym łgarzem i wtedy się pobiliśmy, pierwszy i ostatni raz, ponieważ obaj nie mieliśmy na to siły. Głód przewiercał nasze wnętrzności.
W innym wypadku nigdy nie odważylibyśmy wejść do obozowiska białych, tym razem było nam wszystko jedno, zwłaszcza, że nigdzie nie widzieliśmy karabinów. Powitały nas zaskoczone spojrzenia i rzucane ukradkiem uwagi. Zdecydowanie byli to Belgowie – ci „lepsi” biali, w przeciwieństwie do Niemców, z których, jak mówił mój ojciec, należało „omijać jak największym łukiem”.
- Mówisz w ich języku? – zapytałem Kafu. Dwie kobiety w białych strojach przypatrywały nam się i w tej chwili wyglądały zupełnie jak duchy albo demony.
- Trochę – odpowiedział mój towarzysz. – Pytają się, kim jesteśmy.
Chciałem od razu odpowiedzieć „Hutu”, ale z jakiegoś powodu zawahałem się, jak wtedy, gdy miałem strzelać po raz pierwszy. Tym razem jednak wahanie objęło mnie całego, a ja poddałem się mu bez walki.
- Ludźmi – powiedziałem. – Powtórz im, że jesteśmy ludźmi.
I świat z jakiegoś powodu stał się nagle o wiele prostszy.
KONIEC |
|