Piórem Feniksa
forum stowarzyszenia młodych pisarzy
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja   ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 


Wizja Polski alternatywnej - Psia Gwiazda vs Lena.

 
Napisz nowy temat   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Piórem Feniksa Strona Główna -> Spiżarnia karczemna
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat

Autor Wiadomość
Rieen




Dołączył: 05 Sty 2009
Posty: 187
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Ruda Śląska
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pon 21:59, 16 Mar 2009    Temat postu: Wizja Polski alternatywnej - Psia Gwiazda vs Lena.

PSIA GWIAZDA vs LENA.

forma - proza
tematyka - "Wizja Polski alternatywnej"
długość - b/o
termin - 1 marca 2009
wymogi specjalne - narracja pamiętnikarska



TEKST A

Trup powoli rozwarł powieki, spojrzał przed siebie szklistym wzrokiem martwych oczu, po czym otworzył spuchnięte usta i cedząc słowa przez szczelnie zaciśnięte zęby, powiedział zachrypniętym, z dawna nieużywanym głosem:
- Skarga na Sodomę i Gomorę głośno się rozlega, bo występki ich są bardzo ciężkie. Jeżeli znajdę w Sodomie dziesięciu sprawiedliwych, nie zniszczę miasta przez wzgląd na nich*.
Nawet nie drgnąłem. Patrzyłem, jak trup z powrotem zamienia się w kawał nadpsutego mięsa wzrokiem, jaki kieruje się na naprzykrzające się dziecko. Tego dziecka miałem absolutnie dość. Znużyły mnie jego sztuczki kilka miesięcy wcześniej, gdy jeszcze naiwnie w nie wierzyłem.
Do Katowic dotarłem późnym popołudniem, więc jasne było, że bogu wcale nie chodziło o to jedno miasto, raczej o całą Rzeczpospolitą. Jeżeli w ogóle mu jeszcze o coś chodziło, jeżeli cały ten teatrzyk i manipulacje nie miały służyć jedynie wzbudzeniu fałszywej nadziei, gdybym obwołał się kolejnym natchnionym prorokiem albo innym czortem. Nie byłem aż tak głupi, żeby to uczynić. Z jakiegokolwiek powodu bóg mówił do mnie przez gnijące ciała martwych ludzi, cokolwiek chciał w ten sposób osiągnąć oprócz mojej pogłębiającej się paranoi – nie obchodziło mnie to. Chciałem tylko uciec jak najdalej i w spokoju dokonać żywota.
Niewiedza to jednak naprawdę fajna rzecz, pomyślałem, podnosząc się z klęczek i z góry patrząc na spokojnego już trupa. Wiara wprawdzie nigdy nikogo nie ocaliła, ale też nie ona spowodowała obecny stan rzeczy. Nie ona przyniosła powolną, pozornie spokojną, lecz pełną grozy Apokalipsę, która niczym cień pokryła Państwo Boże i zaczęła zbierać swe żniwo, z każdym dniem na nowo wybierając ofiary niczym za pomocą wyliczanki, na ślepo, gdzie popadnie. Nie, to nie ona – dopóki trwała w nas wiara, dopóty bóg był cierpliwy. Teraz nie było już wiary. Teraz pozostała tylko przerażająca wiedza i pewność.
Katowice nawet za czasów przed Chrystusem nie były pięknym miastem. Nie bardzo to pamiętałem, ale sporo obrazów zostało w mojej głowie dzięki opowieściom matki – zanim jeszcze zaćpała się na śmierć w ruinie kieleckiej kamienicy. Teraz miasto przypominało szkielet ogromnego wieloryba, którego po śmierci morze wyrzuciło na brzeg, by dać pokarm padlinożercom. Przeszedłem na drugą stronę opustoszałej ulicy, wyczuwając pod stopami pozostałe w miejscu trakcje tramwajowe. Powybijane witryny ogołocono z dóbr dawno temu, na chodnikach porozrzucane były tylko nikomu nieprzydatne śmieci. Wokół unosił się trupi odór śmierci i zapach stęchlizny dochodzący z każdej bramy. Gdzieś tam zapewne wciąż mieszkali ludzie. Może bali się wychodzić na zewnątrz w środku dnia? Jeśli Katowice były niebezpieczne, mogłem nie przeżyć wystarczająco długo, by dowiedzieć się, dlaczego. Odruchowo położyłem rękę na pasie przytroczonym do spodni, ukrytym pod czarną, skórzaną kurtką. Dotyk chłodnej, twardej lufy nieco mnie uspokoił.
Ulica ciągnęła się przed siebie, dokoła nie zobaczyłem ani jednej żywej duszy. Ponieważ bezpieczniej czułem się pod murami budynków, przeszedłem na lewą stronę, zostawiając w spokoju trupy leżące pod przeciwległą bramą. I tak nie miałem ochoty na dłuższe konwersacje. Ani z nimi, ani z bogiem.
Musiałem znaleźć miejsce na nocleg. Wahałem się, czy nie wejść w którąś bramę, ale wszystkie odrzucały mnie cierpkim zapachem śmierci i nie chodziło tu tylko o moje delikatne powonienie: ostrzegały mnie. Nie wchodź, jeśli chcesz żyć. Nie miałem ochoty dowiadywać się, co znajdowało się po drugiej stronie. Nie czułem się gotów na spotkanie z osobą, która stworzyła nam ten świat. Nawet jeśli sobie na to zasłużyliśmy.
Po pewnym czasie ulica rozszerzyła się, otwierając się na rozległy plac. W jednym z jego kątów stał budynek teatru: rozpoznałem go po starych, wytartych afiszach, wciąż zdobiących główne wejście. Nie podejrzewałem siebie nigdy o skłonności do sztuk pięknych, jaką to formę z pewnością musiał stanowić teatr, ten budynek jednak niespodziewanie mi się spodobał. Gdy wbiegłem po kilku schodkach, okazało się, że główne wejście jest zaryglowane i dodatkowo zabezpieczone zbitymi deskami; postanowiłem więc włamać się do środka i tutaj przeczekać zbliżającą się noc. Gdzieś w końcu musiałem.
Szukając jakiejś dziury, by przedostać się do środka zastanawiałem się, jak długo jeszcze powtarzać się będą komunikaty zepsutych ciał, których wcale nie miałem ochoty słuchać. Dorastając w epoce po Chrystusie, byłem przyzwyczajony do rzeczy, które wcześniej wydawałyby się niemożliwe, jednak nie do rozmów z szaleńcem, który pewnego dnia postanowił tak zwyczajnie rozwalić całą cywilizację, tworzoną pod jego okiem od wieków. Tak, bo kiedyś, gdy jeszcze wierzyłem, że może on rzeczywiście żałuje tego, co zrobił, próbowałem mu odpowiadać – bardzo długo sądziłem, że może to coś da. Dopiero potem przejrzałem na oczy. Czegokolwiek chciał – na pewno nie kierowała nim chęć pomocy rasie, którą tak bardzo znienawidził, że zapragnął wybić wszystkich do nogi. Cóż, stworzenie piekła na ziemi świetnie mu szło i kto wie? Być może już niedługo jego plan miał zostać uwieńczony sukcesem.
Kilka desek w zabitym oknie na tyłach budynku dało się poluzować, więc nie zważając na fakt, że ktoś już wcześniej musiał torować sobie tę drogę, przedostałem się do środka. Ufałem swojemu instynktowi, umiejętnościom i przede wszystkim moim nieodłącznym towarzyszom ukrytym na skórzanym pasie pod kurtką, pistoletom automatycznym typu Glock 18. W starym budynku teatru nie mogło mieszkać nic gorszego ode mnie.
Główny holl wciąż wyglądał imponująco, choć lata jego świetności minęły bezpowrotnie. Prawdopodobnie wszystko zaczęło się zapadać i niszczeć tuż po nastaniu nowego milenium, czyli niecałe osiem lat temu. Właśnie wtedy, gdy teatr zapewne przeżywał swą drugą młodość, gdy pod wpływem ówczesnego poziomu życia zainteresowanie nim z powrotem wzrosło – cóż za hipokryzja! –musiał zostać zamknięty, rzucony na pożarcie takim hienom, jak ja. Bezdomnym szukającym taniego i bezpiecznego lokum na noc. Wędrowcom.
Poruszałem się bezszelestnie jak kot i bardzo ostrożnie. Cały czas miałem wrażenie, jakby ktoś mnie obserwował. Dotarłem do wysokiej lady, za którą niegdyś mieściła się pewnie szatnia, obecnie zaś jedynie gołe, powykrzywiane niczym w spazmatycznym krzyku wieszaki wyciągały swe ramiona do sufitu; właśnie miałem zajrzeć za ladę, gdy nagle gdzieś za mną rozległ się wysoki, piskliwy, niewątpliwie damski głos:
- Czego tutaj szukasz?!
Instynkt nigdy mnie nie zawodził. Nawet nie wyciągnąłem Glocka. Po co, skoro u szczytu podwójnych, szerokich, podniszczonych schodów, prowadzących pewnie na balkon, stała niewysoka, bardzo drobna kobieta, w dodatku w zaawansowanej ciąży?
Była chuda niczym manekiny sklepowe, które w Warszawie służyły moim pobratymcom za przynętę na polujący na ludzi Mrok. Strzępy ubrań, które miała na sobie, szarobure z brudu, wisiały na niej luźno, co razem z bladą, wychudzoną twarzą, w której wysunięte czoło i brwi rzucały nienaturalny cień na resztę twarzy, nadając jej charakter maski albo wręcz trupiej czaszki, sprawiało upiorne wrażenie. Być może nawet bym się jej wystraszył, gdyby nie fakt, że sama drżała jak osika ze strachu.
Zapewne wzięła mnie za kogoś z Mroku, pomyślałem ironicznie. Nie pierwszy to raz i nie ostatni.
- Szukam miejsca na nocleg – odpowiedziałem spokojnie, rozkładając ręce, by zobaczyła, że nie trzymam w nich niczego, co mogłoby ją skrzywdzić. – Chcę zostać tylko jedną noc, potem sobie pójdę. Nie mam złych zamiarów.
Dziewczyna nie wyglądała na przekonaną. Kościstymi rękami objęła się za okrągły niczym piłka brzuch i spojrzała na mnie lękliwie.
- Nie zrobisz mi nic złego? – upewniła się; zapewne bardzo chciała w to wierzyć. W końcu nawet gdybym kłamał i miał złe zamiary, co mogłaby zrobić? Uciekać? Bronić się? Wolne żarty. Powoli pokręciłem głową. – To… dobrze. Możesz zostać.
Odwróciła się na pięcie, po czym nie czekając na moją reakcję powoli weszła po schodach na samą górę i znikła gdzieś na piętrze budynku teatru. Wahałem się długą chwilę. Podczas swojej wędrówki, zwłaszcza w ciągu ostatnich kilku miesięcy, nieczęsto natrafiałem na ludzi. Wymarłe ludzkie siedziby były widokiem aż nazbyt częstym, natychmiast jednak wiedziałem, czy miałem napotkać w nich cokolwiek oprócz Mroku. Ta dziewczyna, ta niepozorna, podobna do cienia dziewczyna obudziła we mnie dawno zduszoną nadzieję, że nie jestem ostatni. Na pewno nie ostatni normalny.
Jeśli normalnością można było nazwać przemierzanie Polski w celu ucieczki przed natarczywym głosem boga. Dość nadaremne, należałoby dodać.
Kilkoma susami dopadłem przykrytych spłowiałym, purpurowym dywanem schodów. Wbiegłem na górę, trzymając dłoń w pogotowiu, zaciśniętą na jednym z dwóch moich nieodłącznych towarzyszy. Skokiem pokonałem ostatnie trzy stopnie i wylądowałem na przykrytej starym, brudnym dywanem podłodze piętra czując, jak coś szklanego ustępuje pod naporem moich butów.
Odruchowo spojrzałem w dół. Pod ścianą, ozdobioną spłowiałą, zdartą tapetą w kwiaty leżały strzykawki. Mnóstwo pustych strzykawek.
Świetnie, w dodatku trafiłem na narkomankę, pomyślałem nie bez ironii. Ty to masz szczęście, Karol.
- Skąd bierzesz prochy? – zapytałem w przestrzeń. – Nie boisz się, że to zagrozi dziecku?
Znalazłem ją w niedużym pomieszczeniu, do którego z hollu na piętrze prowadziły ukryte w ścianie, obite tą samą tapetą drzwi. Zapewne niegdyś znajdował się tam jakiś składzik; obecnie dziewczyna przystosowała to miejsce na swoją sypialnię, umościwszy sobie w kącie całkiem wygodne legowisko z jakichś szmat i kawałków starego materaca. Trzymała tam też swoje zapasy.
- Nie biorę – odpowiedziała cicho, spoglądając na mnie z rogu pomieszczenia. Siedząc w kucki na szmatach, wyglądała jak zaszczute zwierzę. – Nie odkąd dowiedziałam się o ciąży. Ale co cię to może obchodzić?
Miała rację, nie powinno mnie to było obchodzić. Powinienem przenocować i odejść – dla jej własnego dobra; moi towarzysze zawsze kończyli źle. Od pewnego czasu chroniłem więc ludzi, pozostając na uboczu.
- Jestem Karol – wyciągnąłem w jej kierunku rękę, ale zrezygnowałem w połowie gestu. Nadal wyglądała na wystraszoną. – A ty? Nie chcę ci zrobić nic złego, chcę tylko porozmawiać. W końcu mamy czas.
- Teatr jest duży, możesz znaleźć sobie miejsce gdzie indziej – odpowiedziała spokojnie. – A na imię mam Marianna. I nie boję się ciebie.
Te ostatnie słowa były dla mnie nowością. Próbując znaleźć jakiś szczegół, na którym mógłbym skupić wzrok, żeby zebrać myśli, moje spojrzenie padło na jej dekolt. I medalik, który nosiła na szyi. Prychnąłem.
- Nosisz matkę boską? – zapytałem z niedowierzaniem. Podniosła nieco brwi do góry.
- Masz z tym jakiś problem?
- Problem? Zastanówmy się – zadrwiłem. – Bóg, czy jak mu tam, dwa razy zesłał nam swojego syna, żebyśmy z nim zrobili, co chcemy. Wkurzył się dopiero, gdy ponownie go zabiliśmy i postanowił w odwecie wymordować wszystkich. Nie widzisz w tym problemu?
- To nie tak – pokręciła przecząco głową. – Nie modlę się do boga ani Jezusa. Oni mnie nie obchodzą. Gdybyśmy mieli wiarę, uwierzylibyśmy i w Jezusa, zamiast pozwolić mu umrzeć. Nie twierdzę, że bóg postąpił słusznie; sprowadził śmierć, widocznie tak miało być. Modlę się do matki boskiej, żeby dała mi siłę. Sama przeżyła coś niemożliwego… może ja też będę w stanie urodzić swoje dziecko. Może nawet będzie zdrowe.
Zamilkłem. Po namyśle wszedłem do środka jej kryjówki i usiadłem na gołych deskach pod ścianą. Pomieszczenie nie miało okien, ale zbyt dobrze wiedziałem, że na zewnątrz robi się ciemno.
- W którym byłaś miesiącu, gdy odstawiłaś prochy? – zainteresowałem się. Wzruszyła ramionami.
- Nie wiem… w trzecim, czwartym? Nie potrafię tego dokładnie określić.
- A co z ojcem dziecka?
- Zabrali go miesiąc temu – odpowiedziała pozornie tylko spokojnie. Jakimś cudem zrozumiałem, że nadal się z tym nie pogodziła. – Przyszli nocą, tak jak teraz. Zamknął mnie tu, a sam wyszedł na zewnątrz. Zostałam sama. Po mnie pewnie też przyjdą.
Odwróciłem gwałtownie głowę, słysząc dobiegający z dołu podejrzany dźwięk. Jakby trzask łamanych desek. Ktoś próbował dostać się do środka, szukając schronienia? A może po prostu zrozumieli, że się tutaj ukrywam?
Zerknąłem na dziewczynę i poderwałem się z podłogi. Leżała na posłaniu, oczy miała zamknięte, wykrzywioną w grymasie twarz; wstrząsały nią dziwne drgawki, dlatego bez namysłu upadłem przy niej na kolana i spróbowałem ją przytrzymać, żeby nie zrobiła sobie krzywdy. W następnej chwili wszystko ustało, a jej powieki otworzyły się; zamiast źrenic błysnęły białka oczu. Było to tak niespodziewane, że aż szarpnąłem się do tyłu z zaskoczenia.
- Gdy przyszła zatrata na bezbożnych, ona wybawiła Sprawiedliwego, gdy zbiegł przed ogniem na Pięć Miast spadającym** – usłyszałem jej głos, a jednak nie jej; wydobywający się z jej ust, a jednak nie jej. Głos szaleńca, którego usilnie starałem się ignorować.
Straciłem nad sobą panowanie, słysząc równocześnie, że coś dostaje się do środka budynku. I już doskonale wiedziałem, co to było. Marianna miała rację. Przyszli i po nią; a może to ja ich tu sprowadziłem?
- Nie ma żadnych Sprawiedliwych! – wykrzyknąłem w kierunku przestraszonej dziewczyny, która właśnie odzyskiwała przytomność. Boga już z nami nie było; ja jednak wiedziałem, że jeśli rzeczywiście jest taki, jak nam przez lata wmawiano, to i tak mnie słyszy. – Nie ma, słyszysz?! Sam sprowadziłeś tę cholerną zarazę! Zgubiłeś ludzkość! Trochę za późno na jej ratowanie, nie uważasz?!
Spojrzała na mnie przerażonymi, wielkimi szarymi oczami. Czaiło się w nich niezrozumienie.
- Dlaczego na mnie krzyczysz? Co się stało? – zapytała, nie zdążyłem jednak odpowiedzieć. W następnej chwili moje krzyki przestały mieć znaczenie.
Wiedziałem, co się dzieje, jeszcze zanim ona się zorientowała, zanim cokolwiek stało się widoczne. Atmosfera wokół nas zgęstniała, cisza stała się nieznośna, raniąca uszy. Zbyt wiele razy na nich trafiałem, zbyt wiele razy byłem świadkiem późniejszego rozlewu krwi. Zbyt dobrze wiedziałem, że Mrok przychodził niezauważony, wślizgiwał się po cichu i tylko moje czułe uszy były w stanie wychwycić go wystarczająco wcześnie. Spojrzałem na kulącą się ze strachu dziewczynę. Opiekuńczo obejmowała ramionami przykryty szarą tkaniną brzuch. A potem zrozumiałem.
Marianna, pomyślałem. Cholera jasna, ten gnojek miał rację. Zawsze miał.
- Zostań tutaj – poleciłem stanowczo, wyciągając zza paska Glocka, który tyle razy ratował mi życie. Spojrzała na niego z niemalże zwierzęcym przerażeniem w oczach. – Spokojnie. Przyszli tu, ale cię nie dostaną. Zamknij drzwi.
- Wyjdziesz na zewnątrz – pisnęła. – Nie wrócisz… jak on…
- Wrócę – obiecałem. W jednej chwili wiedziałem, co robić.
Nie uśmiechało mi się spotkanie oko w oko z wypuszczonymi specjalnie na potrzeby zniszczenia ludzkości boskimi piekielnymi tworami. Nawet posiadając dwa w pełni uzbrojone Glocki, po trzydzieści jeden naboi w każdym. Gdyby to była jakaś zwykła dziewczyna, głupia narkomanka w ciąży, to przecież nigdy bym tego nie zrobił. Nie byłem samobójcą. Co więcej, nie byłem nawet bohaterem.
Ale nie miałem żadnej alternatywy, bo już wiedziałem. Bóg miał rację i może należało mu uwierzyć, może rzeczywiście zamierzał ocalić Sodomę i Gomorę. Bo Sprawiedliwi jeszcze się nie narodzili.
- Witaj, kochanie – uśmiechnąłem się paskudnie, patrząc prosto w oczy gęstniejącemu w głównym hollu Mrokowi. Zatrzasnąłem za sobą drzwi sypialni Marianny i zacisnąłem mocniej dłoń na chłodnej rękojeści Glocka.
Marianna to było odpowiednie imię.


*Księga Rodzaju 18,20
**Księga Mądrości 10,6


TEKST B

BRAK



Niniejszym ogłaszam, że zwyciężyła Lena.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Rieen dnia Pon 22:01, 16 Mar 2009, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Piórem Feniksa Strona Główna -> Spiżarnia karczemna Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group | | UNTOLD Style by ArthurStyle
Regulamin